sobota, 6 kwietnia 2013

Zwierzęta wokół mnie

Prawie zawsze w moim życiu były jakieś zwierzęta. Jako pierwszą pamiętam szaro-burą kotkę Mikę. Przyniosła ją do domu Bożena, gdy była jeszcze bardzo malutka - musieliśmy ją nauczyć pić samodzielnie mleko.  Mika była  bardzo  długo u nas, w Środzie i wyprowadziła kilka miotów. W tym samym mniej więcej czasie zadomowił się u nas pies Łatek. Mały łaciaty kundelek. Każde ze zwierzaków miało swoje miejsce, którego pilnowało. Mika spała na radio, które stało na oknie (był to stary Pionierek jeszcze z okrągłą skalą), a Łatek na krześle przy kuchni - tylko mama mogła usiąść na tym krześle, pozostałych wyganiał szczekaniem, a obcych nawet warczeniem. Łatek miał sztamę z jednym z kociaków Miki Kajtkiem (zanim znaleźliśmy dla niego inny dom). Kajtek był na tyle sprawny, że potrafił otworzyć kredens lub zrzucić pokrywkę z garnka i w ten sposób wyszukiwał smaczne kęski, które zrzucał na podłogę i dzielił się z nim z Łatkiem. Łatek natomiast zawsze bronił Kajtka. Pełna współpraca. 


Na  zdjęciu nie  jest  Łatek,  ale  wyglądał on tak samo -  przynajmniej  w  mojej pamięci.  Łatek i Mika były w naszym domu do śmierci.
Następny był Tytan. Na naszej działce oszczeniła się suczka owczarka niemieckiego, którą najwidoczniej  ktoś wyrzucił z domu. Szczeniaki były skundlone, ale bardzo fajne. My wzięliśmy jednego. Inne też znalazły dom, a suczkę zabrali Smółkowie. W tamtych czasach nie robiono takiej afery z porzuconego psa jak obecnie, dlatego ta psia rodzina miała szczęście, że znaleźli się ludzie, którzy się nią zaopiekowali. Tytan wyrósł na dużego, groźnie wyglądającego psa. Generalnie w sumie nie był groźny, jedynie nie lubił pijaków. Pech chciał, że w tym czasie sąsiedzi z naszego domu prowadzili melinę i sporo pijaków kręciło się po podwórku. Tytan zginął tragicznie, gdy z tatą poszedł na spacer do lasu - został zastrzelony przez leśniczego. Szkoda go było i trochę po nim popłakałam. 


Były jeszcze jakieś psy w naszym domu, ale nie utkwiły mi w pamięci zwłaszcza, że niedługo potem wyjechałam na studia do Gdańska. 
Następny w mojej pamięci jest Apsel. Dostałam szczeniaka od Waldka, już po studiach gdy, krótko mieszkałam w Gdyni. Apsel był synem rasowej, dużej pudlicy, ale niewiadomego ojca. Z wyglądu przypominał trochę szorstkowłosego teriera. Rasa Apsla została ustalona na Bulwarze Nadmorskim w Gdyni podczas jednego ze spacerów. Starsza pani zaciekawione wyglądem psa zapytała o jego rasę. Odpowiedziałam, że miał być pudel. Na, co pani z pełną powagą   "A ten syberyjski". I tak już zostało - pudel syberyjski. Wielu ludzi traktowało to całkiem poważnie - tak więc Apsel był jedynym przedstawicielem rasy - pudel syberyjski. 


Przez krótki okres, gdy zajmowałam mieszkanie Waldka, po jego wyjeździe za granicę, Apsel zasłynął z na Kamiennej Górze jako pies dachowy. Ponieważ wyjeżdżałam wcześnie rano do pracy do Przywidza zostawiałam otwarte drzwi na balkon, żeby pis mógł wychodzić i nie załatwiał swoich potrzeb w domu. Z balkonu pies bardzo szybko nauczył się wychodzić na dach i robił za "kurka na dachu". Oczywiście nie mogłam Apsla zatrzymać przy sobie na dłużej wynajmując mieszkanie, dlatego wywiozłam go do Środy. Tam po kilku latach zginął tragicznie pod kołami samochodu.
Gdy zamieszkałam już na swoim miałam kilka psów i kotów oraz hodowałam świnki morskie. Bardzo charakterystycznym psem był Prado - lekko skundlony owczarek niemiecki. Mieliśmy go od szczeniaka. Pies był bardzo przywiązany do rodziny i bardzo czuły na punkcie dzieci. Gdy dzieci same bawiły się na podwórku nikt obcy nie mógł wejść za furtkę. Przynajmniej mogłam bezpiecznie dzieci zostawiać same. Choć raz przestraszyłam się, widząc jak pies obcemu facetowi skoczył do gardła. Gdy Basia chodziła do zerówki, pewnego wiosennego dnia narobiła pisku na podwórku szkolnym, na co Prado zerwał się z łańcucha i pobiegł  żeby ją bronić, Skończyło się na tym, że lekko ugryzł inną dziewczynkę. Później przyjeżdżał weterynarz (o nazwisku Zając), żeby obserwować psa. Robił to nie wysiadając z samochodu.


Prado umarł zimą ze starości. Po nim był Barik. Basia z Łukaszem przynieśli go od Kasi. Ojcem Barika był pies po przyjściach - przez dłuższy czas chowany w ciasnym kojcu - morderca kotów. Barik był typowym psem wielorasowym choć wyglądał jak labrador. W przeciwieństwie też do większości kundli był psem olbrzymim, nawet według weterynaryjnych standardów. 


Był to pies, który kochał wszystkich ludzi i nienawidził małych zwierząt. Każdy, kto wszedł na podwórko był wylewnie witany przez psa - wylizany i wybrudzony. Jednak ludzie się go bali, bo robił wrażenie swoją wielkością. Był specjalistą od otwierania furtki i bramy, co jakiś czas trzeba było wymyślać nowe patenty, bo ze starymi nauczył się sobie radzić i uciekał strasząc przechodzących ludzi, choć nigdy i nikomu nie zrobił krzywdy. Jedynie dwa razy ostrzej zareagował na obcych, ale najwyraźniej byli to źli ludzie. Koty jeżeli wyszły z naszego mieszkania mogły spokojnie spacerować mu pod nosem i nie robił im krzywdy, inne nie miały prawa wstępu na nasze podwórko. Dwa razy zagryzł kuny, które zaplątały się na podwórko, a raz z ulicy przyniósł małego kundla, który ciągle mu dokuczał hałaśliwym szczekaniem zza płotu. Jedynie z Maksem sąsiada nie mógł sobie poradzić, ale Maks jest niewiele mniejszy od niego i sąsiad szybko psy rozdzielił. Barik rezydował na podwórku, bo nawet zimą w domu było mu za ciepło - miał bardzo gęstą, krótką, wyglądającą jak sfilcowana sierść. Jedynie w mrozy ponad dwudziestostopniowe nocował w domu. Budę musieliśmy zrobić mu na ganeczku przy drzwiach wejściowych pod oknem od kuchni, żeby był blisko nas. Nie chciał zamieszkać w specjalnie dla niego zrobionej, super ocieplonej budzie przy furtce. Wiosną po zimowym starciu z Maksem zaczął mu na nodze wyrastać, jakiś guz. Weterynarz Zając, który go szczepił przeciwko wściekliźnie guz obejrzał i zignorował. Jesienią jednak okazało się, że guz jest coraz większy i leczenie u weterynarza nie przynosi żadnych efektów. W styczniu dwa lata temu musieliśmy Barika uśpić ponieważ guz na nodze nie nadawał się już do leczenia, a tak duży pies nie poradziłby sobie bez jednej nogi, zresztą na drugiej nodze też już pojawiał się mały guzek. Oboje z Łukaszem byliśmy obecni przy usypianiu psa. Miał dziesięć lat, ale gdy to opisuję znów czuję ten smutek i łzy w oczach. Oszczędziliśmy psu cierpienia, ale wcale nie jest mi z tym lżej. 


W naszym domu zawsze były jakieś koty, często były to kotki, które wyprowadzały młode. Czasami mieliśmy kilka kotów równocześnie. Tak było z Burusiem. Jednocześnie z nim była w naszym domu kotka z młodymi. Pech chciał, że gdy młode zaczynały samodzielnie jeść i rozłazić się po domu kotka wpadła pod samochód. Wtedy Buruś przejął rolę matki. Znosił małym myszy i wylizywał je. Zajmował się nimi bardzo czule jak najlepsza matka. Zburzył wszelkie znane  nam mity o tym, że kocury mogą zagryźć młode kociaki. 

  
Buruś był dużym kocurem z charakterystycznym dla żbików krótszym nieco ogonem. Zgodnie z teorią, że  żbiki łatwo mieszają się z kotami domowymi mógł być on takim mieszańcem. Z wyglądu niczym nie różnił się od żbika, co widać na zdjęciach - na górze Buruś, na dole żbik.


Ulubionym miejscem do spania Burusia, była lodówka. Kiedyś, gdy Jacek chciał mu w spaniu przeszkodzić oberwał od kota po gębie z całej kociej siły i łapą z wyciągniętymi pazurami.  Wyglądało to dość groźnie do blisko oka, ale na szczęście skończyło się tylko śladem pazurów na twarzy na kilka tygodni. Wszystkie domowe myszy, które dziurami w podłodze przychodziły z piwnicy, Buruś traktował jak swoje i nawet jeżeli czasami jakaś wpadła mu w łapy, to po krótkiej zabawie ją wypuszczał.    Przeżył u nas Buruś chyba z osiemnaście lat i pewnego dnia wyniósł się nie wiadomo gdzie, może żeby umrzeć gdzieś spokojnie. 
Równocześnie z Burusiem przez jakiś czas mieszkał z nami Rydzyk. Był to kot, który na wakacje wybywał z domu. Myślę, że może znajdowała miejsce i wikt u jakichś letników, bo wracał dobrze odkarmiony i zadowolony z siebie jesienią. Aż w końcu pewnej jesieni nie wrócił.


 Rydzyk był synem Raszki, którą Basia przywiozła z Gdańska. Nauczycielka biologi z jedynki zajmująca się kotami na swoim osiedlu namówiła Basię, żeby wzięła kota. Raszka była bardzo skocznym kotem i potrafiła świetnie polować. Była to drobna kotusia szylkretowa - tricolor. Ponieważ znosiła nam różne zwierzaki, co raz to większe śmieliśmy się, że jeszcze trochę a przyniesie nam bociana. Potrafiła upolować nawet nietoperza, z którego zostawiła nam na dywanie tylko skrzydełka. Gdy nie miała w zasięgu pazurków żadnego ptaka przynosiła, karczowniki, których dość dużo było w ogródku.


Kotka czarnołapa czyli Blachownia zwana w skrócie Blachą przyjechała wraz z Basią od Bożeny z Blachowni ok. sześć lat temu. Jest to drobna, bura kotusia z czarnymi łapkami - nie ma białych skarpetek, jak wszystkie bure koty, które mieliśmy dotychczas. 



Blasia jest specjalistką od łowienia jaszczurek i żab. Kiedyś w środku nocy zbudził mnie przeraźliwy wrzask. Zdezorientowana zapaliłam lampę i zobaczyłam na podłodze żabę, którą Blacha zaczepiała łapką. Przy każdym dotyku kociej łapy żaba wydawała z siebie przeraźliwy wrzask - prawie, jak ludzki. Nie pozostało mi nic innego jak ratować żabę przed kotem. Kilka żab wynieśliśmy z łazienki, a jaszczurki bez ogona latem nagminnie spotyka się w naszym ogródku. 
W ubiegłym roku w środku zimy ktoś podrzucił do Koziego Grodu kociaka z uciętym ogonem. Ponieważ były duże mrozy, a jak wiadomo mam litościwe serce,  przyniosłam kociaka do domu. Otrzymał imię Kusy, z powodu kusego ogona. Kusy ma wspaniałą puchatą, miękką sierść i gruby, puchaty ogon. Późną wiosną lub wczesnym latem ubiegłego roku Kusy wyszedł z domu i nie wrócił myśleliśmy, że zginął, aż tu nagle w środę, jak gdyby nigdy nic znalazł się na oknie i nie wiele było potrzeba czasu by wszedł do domu i poczuł się jak u siebie. Upasiony i wyrośnięty, dobrze utrzymany kocur widocznie miał gdzieś inny dom. Ciekawe jak długo tym razem zabawi u nas.  


Gdy dzieci chodziły do podstawówki hodowaliśmy świni morskie. Była Filusia i Filonek, a potem nawet małe. Świnki morskie rodzą się bardzo ładne, bo mają futerko i od razu są w pełni sprawne. Może kiedyś Hirkowi kupię świnkę. ale jak podrośnie.




Każde dziecko powinno wychowywać się w otoczeniu zwierząt, bo uczy to je szacunku dla naszych "braci mniejszych" i choć teraz Hirek woła "Sio kota", to wie, że kotu nie wolno robić krzywdy i nie ciąga go za ogon. Gdy będzie starszy trzeba nauczyć go odpowiedzialności za trzymane zwierzątko. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz