niedziela, 31 marca 2013

Życzenia

Wszystkim moi czytelnikom życzę zdrowych, pogodnych i wesołych świąt, wbrew aurze, Wielkanocnych. Niech radość z rodzinnych spotkań przyćmi Wam niepogodę za oknem a zabawa w śnieżki zastąpi Śmigus - Dygus.


czwartek, 28 marca 2013

Litwa

Na Litwie byłam w czerwcu 2000 roku. Była to wycieczka z funduszu socjalnego szkoły w Trzepowie. Po całonocnej podróży przed południem dotarliśmy do Wilna. Na miejscu okazało się, że hotel, w którym załatwialiśmy noclegi nie dysponuje wolnymi miejscami na pierwszą noc, dlatego załatwili nam noclegi w akademiku Uniwersytetu Wileńskiego. Pokoje nie były zbyt imponujące,  ale  warunki też nie były najgorsze. Wszyscy zdecydowali się na odpoczynek, a ja i Gien poszliśmy na pierwszy spacer po Wilnie. Bez problemów wypytaliśmy o drogę do centrum, bo w Wilnie wielu ludzi mówi po polsku. Nasz spacer skończył się w przytulnej kawiarence nad Wilią i kufelku litewskiego piwa. 



Wracając, chcieliśmy skrócić sobie drogę i oczywiście znacznie ją wydłużyliśmy, zgodnie ze starym przysłowiem. Po niewielkim błądzeniu zmęczeni dotarliśmy do akademika. Na miejscu okazało się, że cała grupa wyruszyła na objazd miasta z przewodnikiem. Całe popołudnie spędzili w autokarze oglądając miasto przez okna. My przynajmniej pochodziliśmy trochę i zobaczyliśmy to, czego z reguły turystom się nie pokazuje, a więc zaniedbany park w głębokim wąwozie i grupki litewskich meneli odpoczywających na trawie.
Następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie od przeprowadzki z akademika do hotelu na przedmieściach Wilna.  Miasto robi bardzo duże wrażenie - jest stare i piękne. Widziane z góry Giedymina jest czerwone, od dachówek kryjących dachy. 


Na każdym niemal kroku spotyka się jak nie kościół to cerkiew. Zwiedzaliśmy wybrane z nich. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się, że prawosławny sposób żegnania się to zbieranie złej energii z ciała i wyrzucanie jej za siebie przez lewe ramię. 



Zarówno kościoły, jak i cerkwie w większości były już odbudowane i zachwycały bogatym wystrojem. Natomiast Ostra Brama zaskoczyła mnie swoją skromnością. Mogłam przekonać się naocznie, że "panna święta w Ostrej świeci Bramie" . Oglądaliśmy ją oświetloną słońcem, które odbijało się w złotej koszulce obrazu dając efekt jego świecenia. Samo przejście przed obrazem nie robiło już takiego wrażenia choć oraz jest piękny i niejako jest też naszą świętością narodową. 




Rozczarowała mnie cela Konrada. Zawsze lubiła trzecią część Dziadów, a Wielka improwizacja zawsze była moim ulubionym kawałkiem z Mickiewicza, więc chciałam zobaczyć jak wyglądały cele w Klasztorze Bernardynów, a tym czasem w ogóle nie mogliśmy wejść do budynku, pozostało nam tylko obejrzenie płyty upamiętniającej tamtą historię.


Wspaniałe było, to że wszędzie można było dogadać się po polsku - tylko w jednej kawiarni, kelnerka stwierdziła, że nas nie rozumie. Spotkaliśmy też wielu Polaków mieszkających w Wilnie i trochę dowiedzieliśmy się o warunkach w jakich żyją i utrudnieniach jakie stwarza im litewski rząd. 
Oddzielny rozdział wycieczki to cmentarz na Rossie. Pięknie położona na wzgórzu nekropolia słynie z bogatych nagrobków i grobów wielu znanych polaków. Znaleźliśmy tam nawet  jednego Zdrojewskiego - ale Zdrojewskich nie tylko w Polsce jest, jak kusych psów. 


Przy cmentarzu wspomogliśmy organizacje polonijne, kupując broszury o mieście i cmentarzu napisane po polsku.
Jeden z wieczorów w Wilnie spędziliśmy na wspólnej zabawie - właściciel hotelu zaprosił specjalnie dla nas zespół, który grał stare piosenki. Z zespołem złożonym z polaków występował jeden Litwin dysponujący wspaniałym operowym basem. W rozmowie z nim dowiedziałam się, że dorabia sobie do gaży operowej chałturząc na takich imprezach, jak nasza. Widocznie ta gaża nie była zbyt wysoka.
Ostatni dzień na Litwie poświęciliśmy na zwiedzanie zamku w Trokach. Troki były kiedyś stolicą Litwy, a zamek był siedzibą księcia Witolda. Jest on wspaniale usytuowany na wyspie. Jego bryła jest zdecydowanie średniowieczna. Jest na tyle duży, że można się zmęczyć zwiedzając go.



W Trokach nie spotyka się już tak wielu Polaków. Zdecydowanie dominującym językiem jest litewski i trzeba się trochę napracować rękami, żeby się dogadać. 
W drodze powrotnej musieliśmy skorzystać z objazdu dzięki czemu mogliśmy zobaczyć dolinę Niemna w okolicach Druskiennik.


Zobaczyliśmy też kawałek prawdziwej Litwy. Z autostrady niewiele widać, natomiast boczne  drogi prowadzą przez wsie - wtedy były one głównie drewniane i dość biedne stwarzały wrażenie. Na jednym z odcinków dróg asfalt był wylany tylko na połowie jej szerokości, tak że autokar ledwie się na nim mieścił. O ile autostrada była w tamtych czasach lepsza niż polskie drogi, o tyle drogi lokalne pozostawały daleko w tyle za naszymi.
Z Litwy przywiozłam sobie sznurek zanieczyszczonych piaskiem bursztynów (są przez to matowe i nieprzeźroczyste) oraz nalewkę na 27 ziołach znaną pod nazwą 999 lub wańkowiczówka.



Można jej dużo wypić i nie ma się na drugi dzień kaca, a w smaku jest wyborna.

środa, 27 marca 2013

Improwizacja kulinarna

Wieczorem dowiedziałyśmy się, następnego dnia rano będziemy miały gości. Sklep już był zamknięty, więc trzeba było szybko wymyślić  coś słodkiego z posiadanych zasobów. Po przeglądzie szafek kuchennych i lodówki zgromadziłyśmy:
trzy serki waniliowe po 150 g
dwie galaretki pomarańczowe (każda na 0,5 litra wody)
dwa jajka
puszka mandarynek w syropie
krem ajerkoniakowy w proszku
śmietanka 30%
płatki czekolady (posypka)
biszkopty
mleko
Starczyło to na przygotowanie wspaniałego ciasta. Biszkopty namoczone w syropie z mandarynek Basia rozłożyła na blaszce. Ja utarłam serki z żółtkami, dodałam pianę z białek i stygnącą galaretkę, wszystko wylałam na ułożone biszkopty. Drugą galaretką, też już lekko gęstniejącą  Basia zalała ułożone na masie serowej mandarynki z puszki. Całość powędrowała  na noc do lodówki. Rano Basia ubiła krem z proszku na mleku i śmietankę, połączyła obie masy i włożyła na wierzch przygotowanego wcześniej sernika. Na koniec posypała wszystko na wierzchu płatkami czekolady.  Gdy goście przyszli ciasto było gotowe. Chyba smakowało, bo niewiele zostało do wieczora. 
Takie sytuacje zawsze pobudzają inwencję twórczą, a improwizowane potrawy najczęściej są ciekawe w smaku i inne niż tradycyjne. Lubię improwizować w kuchni, choć oczywiście nie zawsze daję to oczekiwane rezultaty.


niedziela, 24 marca 2013

Bigos i pierogi

Przed zbliżającymi się świętami chcę zaproponować przepis na bigos.Oczywiście ile gospodyń, tyle sposobów gotowania bigosu. Ja przedstawię tu sposób mojej mamy wzbogacony o moje innowacje. Natomiast jeżeli chodzi o pierogi podam dwa sposoby przygotowania farszu, też wyniesione z domu. Jest to dodatkowa propozycja, zwłaszcza te ziemniaczane, dla pań chcących zachować post w wielkim tygodniu.

BIGOS



2 kg kiszonej kapusty
główka świeżej kapusty średniej wielkości
10 dag grzybów suszonych
0,5 kg grzybów świeżych (mogą być mrożone lub pieczarki)
0,5 kg wołowiny bez kości
0,5 kg wieprzowiny bez ości
0,5 kg mięsa z kurczaka
0,5 kg mięsa z indyka (lub jakiegokolwiek innego mięsa)
0,5 kg wędzonego boczku
5 dag rodzynek
10 szt. śliwek suszonych
zioła prowansalskie, sól i pieprz, olej lub oliwa
Kapustę kiszoną ugotować z dodatkiem ziół prowansalskich i pokrojonego w kostkę wędzonego boczku podlaną oliwą lub olejem i wodą. Kapustę świeżą poszatkować i ugotować do miękkości  w oddzielnym garnku z odrobiną oliwy i soli. Mięsa każde oddzielnie udusić na oliwie do miękkości i przyprawić solą i pieprzem oraz ziołami prowansalskimi. Grzyby suszone namoczyć, obgotować i posiekać. Grzyby siwże podsmażyć na oliwie i doprawić solą i pieprzem. Tak przygotowane składniki wymieszać w dużym garnku, dodać rodzynki i pokrojone suszone śliwki, doprawić do smaku i gotować przez pół godziny na wolnym ogniu. Ilość bigosu przygotowana z tych składników jest dość duża, ale świetnie nadaje się on do zamrażania, a odgrzewany nabiera dodatkowego smaku.

FARSZ NA PIEROGI


1) Z ziemniaków
1,5 kg ziemniaków
0,5 kg cebuli
pieprz ziołowy, sól, oliwa
Ziemniaki ugotować i ugnieść. Cebulkę lekko zarumienić na oliwie lub oleju, dodać do ziemniaków i wymieszać doprawiając solą i sporą ilością pieprzu ziołowego. Nadziewać tym farszem pirogi. Po ugotowaniu są doskonałe z podsmażoną cebulką lub podsmażone.

2) Z soczewicy
1 kg soczewicy
30 dag wędzonego boczku
dwie średnie cebule
sól i pieprz, 
Soczewicę ugotować do miękkości. Boczek pokroić w drobną kostkę i zarumienić na patelni - pod koniec dodać cebulę i lekko ją przyrumienić w tłuszczu wytopionym z boczku. Wszystko razem wymieszać i nakładać w placki z pierogowego ciasta. Podawać jak pierogi z ziemniakami.

sobota, 23 marca 2013

Miodówka

Wspomniałam w poście o Finlandii o miodówce własnej roboty, a więc podaję na nią przepis.
1/2 litra miodu (najlepiej wrzosowy lub spadziowy)
1/2 litra spirytusu 
1/2 litra wody (jeżeli miodówka wyjdzie za mocna można dolać więcej)
laska wanilii, cynamon nie mielony, goździki, ziele angielski, imbir (łącznie ok. 10 dag)
10 dag rodzynek
Miód rozpuścić w wodzie i gotować wraz z korzeniami i rodzynkami ok. 5 min od zagotowania, następnie odstawić z ognia i do gorącego wlać spirytus (naczynie, w którym przegotowujemy miodówkę musi być emaliowane i dosyć głębokie, bo mikstura burzy się w trakcie dolewanie spirytusu). Po ochłodzeniu miodówkę zlać do butelek i odcedzając korzenie. Rodzynki dorzucić do   napoju i wszystko odstawić na co najmniej dwa tygodnie, żeby się "przeżarło". Im dłużej  miodówka stoi tym jest  lepsza, a rodzynki z miodówki to wyjątkowy rarytas. 


Finlandia

Dla mnie jest to kraj szkierów. 


Miałam okazję odwiedzić Finlandię w 1978 roku w ramach wymiany studenckiej. W tamtych czasach studentów wysyłano za granicę z 10 dolarami w kieszeni, więc czułyśmy się z Aśką dość niekomfortowo, ale kraj robił na nas wrażenie. Z siermiężnej polskiej rzeczywistości trafiłyśmy do kraju normalnego - pełny luz blues. Do Helsinek płynęłyśmy promem ponad 24 godziny.Ponieważ płynął z nami chłopak z Abo Akademy, który był u nas na wymianie, mogłyśmy po raz pierwszy skorzystać z sauny już na promie - on fundował. Wpłynęliśmy do portu w Helsinkach wieczorem, więc właściwie nie widziałyśmy jak on wygląda.  Czekał na nas jakiś chłopak (już nawet nie pamiętam jak miał na imię) i z nim autobusem przejechaliśmy do Turku. Nocleg miałyśmy przygotowany w akademiku, w pokoju z jednym podwójnym łożem. Był to pokój dla pary. Akademik był zupełnie inny niż nasze akademiki - przede wszystkim nie było żadnej portierni i wszechwładnych pań portierek, a klucz do pokoju był też kluczem do drzwi wejściowych. Można było swobodnie wchodzić i wychodzić o każdej porze. 
Następnego dnia po zwiedzeniu Uniwersytet w Turku popłynęliśmy z naszym przewodnikiem na Seili - jedną z wysepek szkierowych położoną niedaleko Turku, na której znajdowała się stacja badawcza Uniwersytetu w Turku. Seili jest piękną wysoko wypiętrzoną wyspą, na której kiedyś znajdowała się leprozorium.


Na miejscu okazało się, że najpierw mamy być gośćmi Abo Akademy w ich stacji badawczej Huso na Alandach, więc kolejnym promem wróciliśmy do Turku i zostałyśmy przejęte przez dziewczynę szwedzkiego pochodzenia. Ona zapewniła nam nocleg w domu swoich rodziców - chyba dość zamożnych, bo dom był z basenem. Dla nas wychowanych w socjalistycznej rzeczywistości był to wręcz luksus. Oczywiście popołudnie spędziłyśmy w saunie i na basenie - sama przyjemność.  Po nocy spędzonej w tym nie banalnym domy wsiadłyśmy na prom i popłynęłyśmy na Alandy.



Pierwsze wrażenie to czerwone piaskowce wyłaniające się z zielonego morza. Do Marienhamn  wpłynęliśmy wczesnym popołudniem - odebrał nas z poru Peter (z tytułem profesora, ale zgodnie z fińską tradycją zwracałyśmy się do niego po imieniu). Zawiózł nas do stacji Huso nad zatoką między Hammarland a Finstrom, pokazując po drodze ciekawe miejsca. Spotkałyśmy tam sporą grupę studentów, którzy odbywali właśnie praktyki wakacyjne lub zarabiali wykonując prace związane z obsługą gości stacji. 



Stacja biologiczna Huso zajmuję spory drewniany dom położony daleko od głównych dróg na Alandach. Było to dla nas miejsce wypadowe do zwiedzania ciekawych miejsc na wyspach. To Peter obwoził nas po wyspach, które zostały połączone systemem grobli i dróg. Opowiadał też trochę o historii wysp, które zależały najpierw od Szwecji, potem od Rosji aż w końcu przypadły Finlandii w udziale.


Tu też musiałyśmy oczywiście skorzystać z sauny, z tym, że zgodnie z obowiązującą tu tradycją prosto z sauny należało nago przebiec do zatoki i popływać w zimnej wodzie. Wrażenia niezapomniane. Oczywiście oddzielnie korzystali chłopcy, oddzielnie dziewczęta. Oprócz wycieczek samochodowych odbywaliśmy też wypady łodzią na pobliskie niezamieszkane wysepki. Szczególnie jedna z nich była ciekawa, gdyż znajdowało się na nie sporo tzw. rockpools (basenów skalnych). Każdy z nich miał inny kolor wody oraz inną faunę i florę. Tak, jak na poniższym zdjęciu była to wystająca z morz skała z kilkoma drzewami, skąpą trawą i mnóstwem zagłębień wypełnionych wodą - a każde z nich inne, w zależności od nasłonecznienia, sąsiadującej roślinności czy koloru podłoża.


Po powrocie z Alandów do Turku miałyśmy dzień na zwiedzanie dawnej stolicy Finlandii. Po mieście obwoził nas garbusem młody Szwed, student historii na Abo Akademy. Najbardziej podobał mi się średniowieczny zamek. 


Dopiero w Turku dowiedziałam się, że Katarzyna Jagiellonka, która wyszła za mąż za Jan Wazę dość długo rezydowała w tym właśnie zamku (przywiozła ze sobą 1000 bogato zdobionych renesansowych sukien), a dopiero po bezpotomnej śmierci króla szwedzkiego Eryka zasiadła wraz z mężem  na tronie w Sztokholmie. Zamek jest dość duży i sporo czasu zajmuje jego zwiedzanie. Potem oglądałyśmy miasto i jego okolice, między innymi letnią rezydencję prezydenta (w tamtych czasach, każdy mógł wejść do otaczającego ją ogrodu, a jeżeli spotkał prezydenta mógł z nim porozmawiać). Widziałyśmy dom Stradivariusa oraz muzeum architekta Aalto i pomnik słynnego biegacz fińskiego Paavo Nurmi.



Wieczór spędziłyśmy w letnim domku na niewielkiej wysepce niedaleko miasta. Atrakcją wieczoru były pieczone na ogniu parówki i cienkie fińskie piwo. Miodówka z rodzynkami mojej własnej roboty,  dla Finów była zbyt mocna. Rozśmieszył nas tam dwuosobowy kibelek z serduszkiem.
Następnego dnia ponownie popłynęłyśmy na Seili.


Naszym gospodarzem na Seili był Matti. To on opowiedział nam historię wyspy i obwoził nas łodzią po okolicy. Same spacerowałyśmy po wyspie i wzdłuż jej brzegów. Okazało się, że rośnie tam mnóstwo grzybów, których nikt nie zbiera. 



 Drewniany kościółek na zdjęciu był kiedyś częścią leprozorium, obecnie nie jest używany. Na  Seili poznałyśmy Johna, młodego studenta z Anglii, który też przyjechał na wymianę studencką. Tam też po raz pierwszy piłam bananowego bolsa. Wyspa jest piękna w większości posiada strome, skaliste, klifowe brzegi. Jedynie  chyba od strony zachodniej znajduję się niewielki kawałek płaskiego brzegu wykorzystany na przystań, w której zatrzymuje się lokalny prom.



Po kliku dniach spędzonych na wyspie wróciłyśmy razem z Mattim do Turku. Popołudnie i wieczór spędziłyśmy razem z nim. Pokazał nam on inny sposób picia wódki - z gorącą wodą (okropność). Następnego dnia wcześnie rano pociągiem pojechaliśmy do Helsinek. Ponieważ prom odpływał wieczorem mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie miasta i dopiero wtedy zorientowałam się, jak pięknie jest ono położone wokół zatoki stanowiącej port.



Na dworcu w Helsinkach jakiś menel proponował nam trawę i inne narkotyki. Oczywiście my byłyśmy bardzo porządne dziewczyny i sama propozycja była dla nas obrzydliwa. Zwiedzałyśmy też Muzeum Miasta, ale niewiele z niego pamiętam. Wieczorem wsiadłyśmy na prom. Jakiś steward widząc dwie zabiedzone dziewczyny wracające do kraju postawił nam kolację w postaci jajek sadzonych na boczku. Tak skończyła się fińska przygoda.

piątek, 22 marca 2013

Sport

Nasi przegrali z Ukrainą 3:1. Totalna klapa, ale zasłużona. Nie było na boisku żadnego wyróżniającego polskiego zawodnika. Ruszali się jak muchy w smole. Pomocnicy prawie stali w miejscu, obrona zawodziła, a napastnicy niewiele mogli zrobić. Ukraińcy też nie zachwycali swoją grą, ale z naszą pomocą uzyskali niezły rezultat.


Dobrze, że chociaż nasi skoczkowie spisali się jak należy w Planicy. Trzecie miejsce żyły oraz dobre rezultaty Kota i Stocha zdecydowanie podnoszą nasze notowania przed jutrzejszym konkursem drużynowym. Żyła ostatnio skacze świetnie, aż miło popatrzeć.


Wreszcie mamy drużynę skoczków. Jest to pokłosie wspaniałych występów Małysza. Dzięki niemu poszły pieniądze na skoki i wychowało się kilku młodych, dobrych zawodników. Medal w Val di Fiemme nie był przypadkiem. Ci chłopcy na niego zasłużyli. 

środa, 20 marca 2013

Swarożyc

SY "Swarożyc" to jednostka historyczna, znana z rejsu na Spitsbergen pod kap. Listkiewiczem. 


Jednak mnie zawsze będzie kojarzyć się z rejsem do Leningradu (obecnie Sankt Petersburg). Zanim wypłynęliśmy całą zimę i wiosnę remontowaliśmy jacht stojący w hangarze w przystani Twierdza Wisłoujście. 


Był to rok 1975 i 1976. W pobliżu przystani znajdował się port przeładunkowy Siarkopolu, tak więc przy odpowiednim kierunku wiatru zawiewało siarką do przystani i po całym dniu pracy na jachcie wracaliśmy do akademika z oczami czerwonymi jak u królików. Praca polegała na wyczyszczeniu i ponownym pomalowaniu jachtu oraz na pełnym przygotowaniu go do żeglugi w zamian za bezpłatne wyczarterowanie go na rejs. 
Większość załogi stanowili studenci oceanografii - ja, Basia, Ulka, Marek, Roman i Leszek, ponadto był z nami Marek z geografii, Lech asystent na fizyce, Klimek z prawa oraz Kapitan. Wypłynęliśmy w czerwcu 1976 roku. Był to wyjątkowo wietrzny czerwiec. Przez cały rejs mieliśmy bardzo dużą falę. Oczywiście jeszcze na Zatoce Gdańskiej oddaliśmy hołd Neptunowi. Najbardziej chorowała Basia, ale po przespaniu się w koi choroba morska odeszła w siną dal. Już na drugi dzień namierzyli nas Rosjanie i chyba przez całą drogę mili nas na oku. 
Płynęliśmy często wzdłuż brzegu, ale były i takie dni, gdy dookoła widoczny był tylko horyzont nieskażony żadnym kawałkiem lądu. 


U wejścia do Zatoki Ryskiej minęliśmy dwie wyłaniające się z gęstej mgły wyspy - były to Huma i Sarema - i wpłynęliśmy na Zatokę Fińską. W połowie tejże leży wyspa Gogland - wysoka, o stromych klifowych brzegach robi ogromne wrażenie wyłaniając się z morza. My oglądaliśmy ją we mgle wczesnego poranka. 


Następnie minęliśmy Kronsztad, na którym Rosjanie mieli wtedy największą na Bałtyku bazę marynarki wojennej.


Po pięciu dniach żeglugi wpłynęliśmy do portu w Leningradzie. Po spełnieniu formalności związanych z przypłynięciem do Związku Radzieckiego mogliśmy przybić do kei w przystani jachtowej. I tu  przywitało nas ogromne rozczarowanie - brak ciepłej wody w łazienkach, a że lato było dość chłodne zimna kąpiel nie należała do przyjemnych. Za to miasto białych nocy stało przed nami otworem. Oczywiście zaraz pierwszego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie. Klimek z poprzedniego rejsu miał numer pewnej Rosjanki  która zgodziła się oprowadzić nas po mieście. Pokazała nam Ermitaż i mszę w cerkwi oraz dzielnicę, z której wywieziono wszystkich prawie mieszkańców, bo odważyli się zakwestionować coś w ustroju socjalistycznym. Smutny to był widok - ogromne wieżowce zupełnie puste i brak ludzi na ulicach. Białe noce pozwoliły nam oglądać miasto także w nocy - tak oglądaliśmy cmentarz Piskariowskij poświęcony ofiarom blokady miasta w czasie II wojny.  Pięknie położony był dom Puszkina nad jednym z kanałów. Zresztą słusznie nazwano to miasto Wenecją północy - tak wiele w nim kanałów. Wrażenie robi duża ilość mostów zwodzonych, które otwiera się tylko w określonych godzinach w nocy. Piękny jest też Miedziany Jeździec. Oczywiście czas jaki spędziliśmy w Leningradzie był zbyt krótki żeby poznać to miasto - zaledwie kilka dni - ale ogólne wrażenie nie było zbyt pozytywne. Piękne pozłacane fasady i brudne, cuchnące podwórka. Kiedyś w busiku rozmawialiśmy ze starszym mężczyzną z Kazachstanu. Dowiedzieliśmy się od niego, że aby on mógł zobaczyć Leningrad jego syn musiał zrezygnować z wyjazdu do Moskwy. Nie mogli jednocześnie opuścić Kazachstanu - nie dostali paszportów w tym samym czasie. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że przemieszczanie się z republiki do republiki było możliwe tylko z paszportem, który był wydawany na czas określony.





Gdy wypływaliśmy z Leningradu zaczynał się sztorm. Ledwie wypłynęliśmy za główki portu, znajdujące się na końcu dość daleko wychodzącego w Zatokę, obudowanego falochronem kanału żeglugowego, z płynącego naprzeciwko holownika dostaliśmy ostrzeżenie o sztormie 9 w skali Beauforta i radę by zawracać. Zawróciliśmy więc i zatrzymaliśmy się za półkolistą ostrogą falochronu przy samym jego końcu. Powrót do miasta wiązałby się z ponownymi formalnościami związanymi z odprawą. Staliśmy tam trzy dni  i wtedy Rosjanie stracili nas z oczu. Oczywiście nie na długo, bo gdy znów wypłynęliśmy na Zatokę Fińską, po ustaniu sztormu, podpłyną do nas statek straży granicznej z pytaniem gdzieśmy się podziewali. Nasz Kapitan nieznający w ogóle rosyjskiego odpowiedział "My stali tri dnia kiele falochrona". Może Rosjanie to zrozumieli, ale my mieliśmy niezły ubaw.
Drugi postój mieliśmy w Tallinnie. Stolica Estonii jest bardzo pięknym miastem. Starówka Tallinnu  robi jeszcze większe wrażenie niż starówka Gdańska. Ma trochę średniowieczny charakter. Zdecydowanie bardziej podobało mi się to miasto niż Leningrad. 



Z Tallinnu wyruszyliśmy na zachód by od zachodniej strony opłynąć Gotlandię. Nie mieliśmy wizy szwedzkiej, a więc nie mogliśmy wpłynąć do Visby. Obejrzeliśmy więc sobie ten port tylko z morza. Ładnie wyglądał, choć tylko przez lornetkę można było zobaczyć coś więcej.



Opłynęliśmy Gotladię i skierowaliśmy się na południe. Jeszcze przy Gotlandii mieliśmy całkiem jasną noc a następna była już zupełnie ciemna, zwłaszcza, że było deszczowo i pochmurno. Ale widok Rozewia wzbudził w nas wspaniałe uczucie powrotu. Na wysokości Rozewia spotkaliśmy polskich rybaków, którzy rzucili nam na pokład kilka świeżo złowionych ryb - w życiu nie jadłam tak dobrych ryb. Nie tylko świeżość podkreślała ich smak - także miesiąc puszkowego jedzenia zrobił swoje. 


Po miesiącu rejsu wpłynęliśmy wczesnym rankiem do Gdyni, która z morz prezentuje się wspaniale. Był to rok 1976 i dopiero w porcie dowiedzieliśmy się o wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Beztrosko zostawiliśmy wszystkie zapasy tym, którzy przejmowali po nas jacht. Potem dowiedzieliśmy się o problemach z zaopatrzeniem i kartkach na cukier. Rejs był wspaniały, "Swarożyc" dzielny a my pełni wrażeń rozjechaliśmy się do domów. Szkoda, że to się nie wróci.

poniedziałek, 18 marca 2013

Znowu w domu

Wróciłam z Norwegii. Tam była zima, ale i u nas nie lepiej. W Kongsbergu przynajmniej nie wiało. Poza tym jak to w zimie - śnieg, mróz i marcowe ciepłe słońce. Rzeka skuta lodem - jedynie tam gdzie bystrza i spiętrzenia płynąca woda. 


Uliczki w mieście utrzymane dość dobrze, choć w większości białe, często oblodzone tak, że jedynie buty z kolcami dają jako taką możliwość bezpiecznego przemieszczania się. Rozumiem teraz, dlaczego Jacek zaopatrzył swój rower w opony zimowe. Do posypywania najbardziej śliskich miejsc Norwedzy używają drobnego tłucznia skalnego. Kamyczki te wbijają się w podeszwy butów i chrzęszczą pod stopami. 
Pogodę mieliśmy piękną. Tylko jeden dzień był na tyle zimny i wietrzny, że nie mogliśmy wyjść z domu. Przez większość czasu świeciło słońce. Nawet w te dni, gdy padał śnieg momentami przecierało się zza chmur. Mimo, że noce były mroźne - nawet do 18 stopni - w dzień było blisko zera i dość ciepło. Hirek nawet z lekka opalił sobie twarz. Wychodziłam więc codziennie z Hirkiem na spacery, czasami nawet dwa razy. Jedynie zdjęcia trudno było robić, bo najczęściej Hirek chodził pieszo i nie mogłam wypuścić jego rączki. W okolicach Jacka mieszkania nie ma dobrego miejsca na spacery - trzeba chodzić bo uliczkach, na szczęście niezbyt ruchliwych.



 Ładnie prezentował się stok narciarki świetnie widoczny z części miasta, w której mieszka Jacek. Prawie całe popołudnie i wieczór rzęsiście oświetlony doskonale był widoczny z daleka.


Dla mnie był to dosyć męczący urlop, bo musiałam zajmować się Hirkiem bez przerwy. Od rana    do wieczora zmuszał do  zainteresowania się jego osóbką, a w nocy wiercił się i nie dawał mi spać. Tęsknotę za rodzicami objawiał niegrzecznym zachowywaniem się wobec Jasia i Jadzi i gryzieniem mnie. Wstawał bardzo wcześnie, w dzień nie chciał spać (a jak dwa razy zasnął w wózku na spacerze, to był problem z uśpieniem go wieczorem - dlatego wolałam chodzić z nim pieszo) i do wieczora nie można było spuścić go z oka. Jaś zaczyna już wstawać i gaworzy. Jadzia w przedszkolu zaczyna chwytać norweskie słówka i np. proszę mówi po norwesku, a nie po polsku. Dzieciaki są kochane.