czwartek, 27 lutego 2014

Falun - Puchar Świata

Po olimpijskiej przerwie znów powróciły zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich. Tym razem po dwunastu latach wróciły do Falun.  Jest to górnicze miasto w środkowej Szwecji znane z zawodów pucharu świata nie tylko w skokach, ale i w biegach narciarskich. Na skoczni Lugnet aż czterokrotnie rozgrywano mistrzostwa świata w skokach narciarskich, a następne odbędą się za rok. Ciekawostką jest, że z Falun związana jest szwedzka grupa metalowa "Sabaton"
Pięknie położana skocznia narciarska w Falun gościła wczoraj najlepszych zawodników świata. Na pewno gospodarzom wielką przykrość sprawił fakt, że wśród najlepszej pięćdziesiątki zabrakło Szwedów. Żaden nie zdołał zakwalifikować się do zawodów, mimo że kilku próbowało. Kiedyś Szwdzi odnośili sukcesy w tej dziedzinie. Najlepszy z nich Jan Bokoev wprowadził do skoków obowiązując obecnie "styl V", czyli skakanie z szeroko rozsuniętymi przodami nart. Przed nim obowiązywało równoległe prowadzenie "desek" i początkowo skoki Szweda były karane niższymi notami. Jednak efekty, jakie nowy styl pozwalał uzyskiwać były tak istotne, że szybko się on upowszechnił i stał się obowiązującym. Teraz już nikt nie trzyma nart równolegle wykonując skoki. 
Wczorajszy konkurs nie był dla nas zbyt szczęśliwy, bo Kamil po nie udanym pierwszym skoku stracił prymat w Pucharze Świata na rzecz Petera Prewca. Zajął dopiero czwarte miejsce (Prewc był drugi) i w ten sposób musi odrabiać do lidera 17 punktów. Wierzę, że ta porażka zmobilizuje naszego mistrza i już w Lahti na nowo obejmie prowadzenie. Najlepszy był wczoraj Severin Freund, a trzecie miejsce zajął mój idol z Japinii, czyli Noraiaki Kasai. Japończyk po raz pierwszy skakał w Falun w 1993 roku. Świadczy to o niezłomności japońskiego herosa skoków. Ku nie tylko moim obawom wczoraj po jego skokach wyraźnie było widać, że dokuczają mu kolana. Mam nadzieję, że nie była to kontuzja uniemożliwiajaca mu dalsze występy w tym sezonie.

środa, 26 lutego 2014

Pomlewo - przedwiośnie

 Rok temu narzekałam pod koniec lutego, że zima nie odpuszcza. W tym roku powinnam narzekać, zgodnie z polską naturą, że pod koniec lutego mamy wiosnę. Nie narzekam. Cieszę się, że w ciągu dnia świeci słońce, temperatura przekracza zero, a brak silnych wiatrów zachęca do spacerów. Wybrałam się dzisiaj do Eli po jajka. Niby niedługi spacer, bo raptem kilometr ulicą Wiejską, ale przyjemność duża. Wprawdzie zmarzły mi trochę uszy, bo nie wzięłam czapki. Wreszcie ruszyłam się z domu. Przedwiośnie już w pełni. Tylko miejscami leżą niewielkie płaty śniegu. Wprawdzie wszelkie bajorka są jeszcze zamarznięte, bo nocami trzyma mróz, ale wierzby wypuściły już bazie, a przebiśniegi zakwitły na trawniku. Ten ostatni jest wyjątkowo intensywnie zielony, jak na tę porę roku. Gdzieś w polu odzywały się żurawie, które wróciły już z zimowych wojaży. Lubię przedwiośnie. Nie zraża mnie barak kolorów, wszechobecne błoto i zmienność pogody. Jest to pora roku, która niesie nadzieję, że wkrótce będzie wiosna i wszystko znów powróci do życia. Coraz dłuższy dzień pozwala cieszyć się, z powracającego słońca i rezygnować z męczącego sztucznego oświetlenia w domu. Codziennie wypatruję krokusów na trawniku i czekam na bociany. Lubię patrzeć jak przyroda budzi się z zimowego snu i nasłuchiwać wiosennego świergotu sikorek. A oto kilka fotek z dzisiejszego spaceru. Starałam się nie uwieczniach na nich zabudowań, a tylko charakterystyczne cech przedwiośnia w najblizszym krajobrazie.









wtorek, 25 lutego 2014

Słodkie wspomnienia

Gdy widzę w sklepie batonik Danusia, nie jestem w stanie mu się oprzeć. Wiąże się on z jednym z najwcześniejszych moich słodyczowych wspomnień. Nie wiem ile miałam lat, ale na pewno była bardzo mała. Przyjechała do nad babcia Bogusławska i przywiozła nam po czekoladce Danusia. Oczywiście nie mogliśmy zjeść od razu całej i trzeba było podzielić się nią z innymi, ale smak był cudowny i do dziś pozostał mi we wspomnieniach. A dziś wydaje mi się, że kupowany obecnie batonik o tej samej nazwie nie jest juz tak smaczny, jak ten w dzieciństwie. Podobnie jest ze smakiem pomarańczy. Gdy byłam dzieckiem owoce te były trudno dostępnym luksusem. Gdy udało się je kupić mama dzieliła jedną pomaranczę miedzy całą rodzinę. Drugą dzieliła dopiero następnego dnia. Ta jedna szósta pomarańczy miała niebiański smak. Gdy zaopatrzenie w ten południowe owoce poprawiło się i mozna było zjadać samemu cały owoc, nie smakował on tak jak wtedy. Podobnie dziś. Mimo, że ostatnio jest to najczęściej jadany przeze mnie owoc, nie ma on już tego smaku, co wtedy w dzieciństwie. Wtedy był to rarytas, dostępny tylko od święta. Dziś jest to codzienność. 
Jako typowy "pies na słodycze" często musiałam mieć coś słodkiego do przekąszenia. Nie zawsze tak było. W dzieciństwie nie mieliśmy nadmiaru słodyczy, bo tylko tato pracował na całą sześcioosobową rodzinę i były inne ważniejsze wydatki. Dziś z perspektywy wieku podziwiam mamę, że dała sobie z nami wszystkim radę, że potrafiła prawie z niczego zrobić dobry obiad i jeszcze dbała, o to by nie zabrakło na czasopisma czy książki. Sama czytała bardzo dużo i nas zachęcała do czytania od najwcześniejszych lat. Cudowny smak miały pieczone przez mamę drożdżówki z owocami i kruszonką, odświętne totry czy bożonarodzeniowe pierniki, na które ciasto mama zagniatała na miesiąc przed pieczeniem. Na podwórku wymienialiśmy się z innymi dziećmi domowymi wypiekami, ale te mamy zawsze były najlepsze.
Wiele z ówczesnych przysmaków wciąż jest dostępnych w sklepach, ale to już nie ten smak. Wtedy miały one samk wielkich okazji, dziś są codziennością. Ulubione przez babcię Kocie Języczki i dziś są do kupienia, ale nie smakują już tak jak kiedyś. Podobnie michałki, które wtedy były jak "niebo w gębię", dziś są za słodkie i za ciężkie. Trufle, które kiedyś kojarzyły się tylko ze smakiem rumowym dziś są dostępne w tylu smakach, że tracą już swój orginalny smak. Nawet zwykłe landrynki, które kiedyś były doskonały zajęciem dla języka podczas czytania książki czy oglądania meczu dziś są tylko twardymi szklakami o obrzydliwie słodkim smaku. Brak im różnorodności smaku w zależności od koloru. Nadal jednak tak samo smakują przesączone alkocholem Kukułki i orzechowe Raczki.
Wiele z dostępnych kiedyś słodyczy już dawno nie widziałam w sklepach. Z tych bardziej pospolitych były kiedyś np. grylażowe poduszeczki, czarne, jak węgiel cukierki anyżowe czy czekoladki Kliwia. Z tych bardziej odświętych już od dawna nie widziałam na sklepowych półkach batonów krymskich, o cudownie bakaliowym smaku i wedlowskiej czekolady deserowej o adekwatnej nazwie Jedyna, gdyż tylko ona jedyna miała tak wyborny smak - nie słodka i nie gorzka, dokładnie coś po środku. 
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że kiedyś było lepiej, a słodycze mieły niepowtarzalny smak. Poprostu jako dziecko inaczej odbierałam smaki. Trudna dostępność do słodyczy powodowała, że  zwykłe Irysy czy Toffi smakowały jak największe rarytasy, a brak owoców egzotycznych stawiał pomaranicze niemalże na smakowym piedestale. Dziś wszystko jest dostępne w ogromnym wyborze, a moje gusta smakowe trochę wysubtelniały i nie zachwycałabym się już "cudownym smakiem landrynek", gdyż są tak słodkie, że aż mdło się robi na samą myśl. Niemniej z wieloma nazwami słodyczy wiążą się jakieś wspomnienia, przywołujące na myśł nie tylko smak, ale i towarzyszące mu okoliczności.

niedziela, 23 lutego 2014

Olimpiada - podsumowanie

Dwudzieste drugie zimowe igrzyska olimpijskie zostały oficjalnie zamknięte. Zagsł znicz olimpijski, a Soczi, w znacznie ciekawszej oprawie niż na otwarciu, pożegnało się ze spotrtowcami i kibicami. Czas na małe podsumowanie.
Zaczęło się od małego psikusa  w trakcie ceremonii otwarcia. Nie otworzyło się kółko symbolizujące Amerykę, co internautom dało szerokie pole do żartów. Najlepszy był rysunek z uśmiechniętym Putinem. Oczywiście nie miało to wpływu na przebieg imprezy. Na ceremoni otwarcia zaprezentowano też oficjalne maskotki Igrzysk. Były to: rosyjski niedźwiedź - czyli popularny Miszka, zając - mądry i sprytny bohater wielu rosyjskich bajek oraz pantera śneżna, której populację odnawia się obecnie na Kaukazie pod patronatem samego Putina. 
Te igrzyska były wspaniałe dla Polaków. Nasi sportowcy zdobyli sześć medali. Najwięcej zdobyli ich panczeniści, bo aż trzy - w kazdym kolorze. Do złota Bródki dołączyli srebro drużyny kobiecej i brąz druzyny męskiej. Na uwagę zasługuje fakt, że dokonali tego przedsawiciele kraju, który nie ma ani jednego krytego toru łyzwiarskiego. Mamy natomiast piękne tradycje w łyżwiarstwie szybkim. Już w 1962 roku Seroczyńska i Pilejczyk zdobyły srebro i brąz olimpijski. Trochę dziwne, że w kraju, w którym są dobre warunki klimatyczne tak mało ludzi jeździ na łyżwach i tak mało jest obiektów do uprawiania tego sportu. Gdy była dzieckiem ambicją większości szkół była zamiana boisk szkolnych w lodowiska, choć nie zawsze dopisywała pogoda. Już od wielu lat  nie widziałam przy zadnej szkole lodowiska, a przecież żeby osiągać sukcesy, należy zacząć od szkolenia młodzieży. Wspaniałym przykładem w tej dziedzinie świecą oczywiście Holendrzy, dla których jest to sport narodowy. Zgarnęli większość medali olimpijskich, a na niektórych dystansach nawet wszystkie. 

 Oczywiście nie zawiodła Justna Kowalczyk, która wywiązała się z danej cztery lata temu obietnicy i zdobyła złoty medal w biegu na 10 km stylem klasycznym. Można o niej powiedzieć niezłomna kobieta lub twarda góralka, ale pamiętajmy, że dokonała tego mimo kontuzjowanej nogi. Szkoda tylko, że wciąż nie mamy drużyny w narciarstwie biegowym. Było to wyraźnie widoczne w sprincie druzynowym. Co straciła Jaśkowiec nadrabiała Justyna i w rezultacie zajęły siódme miejsce. Nie wiem, czy za sukcesami Justyny, tak jak za sukcesami Małysz znalazły się pieniądze na szkolenie młodych. Jakoś nie słychać o imprezach biegowych dla dzieci i młodzieży, a poza Biegiem Piastów nie ma chyba też imprez masowych. Szkoda, bo kapitał entuzjazmu gromadzony przez Justynę rozmywa się gdzieś. A przecież o ile łatwiej jest zorganizować szkółkę biegaczy niż skoczków. Wystarczy tylko odpowiedni sprzęt, trochę śniegu, bezpieczne drogi np. ścieżki rowerowe i mnóstwo dobrych chęci. W razie  braku śniegu można wykorzystać nartorolki.


Nie zawiedliśmy się na skoczkach, choć nie zdobyli medalu drużynowego - zajęli czwarte miejsce. Natomiast Kamil Stoch wprowadził nas niemalże w euforię. Jako pierwszy Polak zdobyła na Olimpiadzie zimowej dwa złote medale. Słusznie otrzymał kask z lotniczą szachownicą. Jest zdecydowanie najlepszym Polskim skoczkiem tej dekady. Wspaniałe skoki i skromna postawa zdobywają mu wielu sympatyków. Na pewno stał się on idolem dla wielu młodych ludzi i znajdzie wielu następców, zwłaszcza że stworzono po temu warunki juz po sukcesach Adama Małysza. 





Natomiast nie stanęła na wysokości zadania Telewizja Polska, która jako jedyna transmitowała Igrzyska. Poza zawodami, w których uczestniczyli Polacy trudno było znaleźć transmisję z interesujących rozgrywek. Często na obydwóch obsługujących Olimpiadę kanałach pokazywano to samo, ciekawe zawody jak np. łyżwiarstwo figurowe można było oglądać tylko w tle gadających głów. Dyskusje w studio często dominowały nad toczącą się na arenach olimpijskich rywalizacją, a reklamy uniemożliwiały ogladanie kilku ciekawych momentów. Wczoraj najbardziej zdenerwował mnie powtarzany w kółko, ciekawy zresztą wywiad z Justyną Kowalczyk, ale ileż razy można słuchać tego samego. Zamiast zaprezentować widzom od początku pokazy mistrzów łyżwiarskich, znów wyemitowano ten wywiad, a w studio toczono dyskusję, którą można było spokojnie odłożyć na później. Szkoda, żę nie było transmisji na Eurosporcie. Tam sport jest bohaterm transmisji, a dziennikarze nie robią za gwiazdy telewizyjne. 

Największym rozczarowaniem dla gospodarzy Igrzysk, była słaba gra drużyny hokejowej i wyeliminowanie jej przez Amerykanów już na wczesnym etapie rozgrywek. Nie wiem czy pocieszył ich fakt, że Amerykanie też nie zdobyli zadnego medalu. Chyba jednak lepsza jest świadomość, że przegrało się z mistrzem. 

piątek, 21 lutego 2014

Aloha

Miałam dziś piekny sen. Siniły mi się Hawaje. Jak to zwykle we śnie bywa byłam sobą i kimś innym równocześnie. Lądowałam na Hawajach na starym żaglowcu i na pewno nie były to współczesne Hawaje. Dominowała nieskażona przyroda i ubrani tradycyjnie tubylcy. Jednocześie wiedziałam, że jest to pięćdziesiąty stan i że Japończycy zaatakowali Pearl Harbor. Byłam równocześnie dziewiętnastowiecznym żeglarzem i wspólczesną kobietą. Niemniej piękno wysp było niczym nie skalane, rozległe plaże były puste, a po przybrzeżnych wodach pływały tylko tubylcze katamarany. Nad wyspami górował wulkan Manua Kea, a gorąca lawa spływała do morza. Błękit, zieleń i miejscami czerwień były dominującymi kolorami. Tubylcy wystrojeni w kwiatowe girlandy witali żeglarzy przybyłych z daleka, ale gdzieś w tle słychać było pmruk niezadowolenia. Jakby ktoś jeszcze oprócz mojego jednego wcielenia wiedział, co czeka te piękne wyspy i ich ludność. 
Oczywiście, ze snu zbudziła mnie chcąca wyjść na podwórko Blacha, ale jakieś ogólne wrażenie pozostało. Zasypiałam ponownie z hawajskimi widokami pod powieką i marzeniami w głowie. Tak bardzo zauroczyło mnie piękno tych wysp, że postanowiłam podzielić się niektórymi obrazkami z czytenikami tego bloga. Może wam też przyśni się taki piękny sen.





 Czyż nie są piękne? Każdemu życzę zobaczyć coś takiego nie tylko we śnie.

środa, 19 lutego 2014

Reklama

Od dziś na moim blogu zaczną pokazywać się reklamy. Mam nadzieję, że nie będą "biły po oczach". Przepraszam wszystkich przeciwników reklam. Zdecydowała się na ten krok by uzyskać jakiś dochód. Jeszcze nie wiem jaki i czy gra jest watra zachodu, ale chcę spróbować. Może w ten sposób zasilę jakoś moją emeryturkę. Dziękuję za zrozumienie i pozdrawiam wszystkich moich czytelników.

Ziutka

Ziutka to kotusia, która przybłąkała się latem do Hoffmannów w Mławie. Basia Hoffann poprosiła mnie bym przyjęła ją pod swoje opiekuńcze skrzyda. Sama ma dwa koty, a że ja miałam jednego, więc należało wyrównać bilans. I tak kotka została przywieziona do Pomlewa i po wielu naradach, i sporach uzyskała imię Ziuta, zdrobniale Ziutka. Szybko zaaklimatyzowała się u nas i wbrew niektórym została domową kotusią. Najbardziej buntuje się Blacha, bo nie podoba się jej konkurencja. Ona była tu pierwsza. Jast już poważną kocicą w sile wieku, a tymczasem Ziutka, jak każdy młody kot chce się bawić. Na wszelkie zaproszenia do zabawy Blacha odpowiada warczeniem i prychaniem, choć to wcale nie zniechęca Ziutki i wciąż od nowa ją prowokuje.
Blach patrzy z góry na Ziutkę.
Młody kot ma w sobie tyle energii, że niemalże przez cały dzień może biegać, skakać i bawić się. Zabawką dla niego może być wszystko - inny kot, nogi właściciela, zwisający ze stołu obrus i każdy drobiazg leżący na podłodze. Wśród tych ostatnich najgorzej miały się zabawki Hirka, bo w kociej zabawie wędrowały pod szafę lub pod łózko. 
Ziutka stała się pełnoprawnym domownikiem i jak wszystkie koty w naszym domu uczona jest wychodzenia na podwórko. Przez zimę i póki jeszcze młoda korzysta z kuwety (Blach w największe mrozy też nie wychodziła na dwór), ale przez wiosnę i lato mam nadzieję przyzwyczaic ją do załatwianie wszelkich potrzeb na podwórku. W związku z tym należałą ją wysterylizować. Wczoraj byliśmy u weterynarza, a dziś mimo rany pooperacyjnej na brzuch młoda już zaczyna szaleć i wspinać się jak najwyżej. Jakby chciała sobie udowaodnić, że nic nie jest w stanie przeszkodzić jej w ulubionych zabawach. 
Wielu moich znajomych twierdzi, że sterylizacja zwierzą jest niepotrzebna i sprawia dodatkowy ból domowemu pupilowi, a ponadto krzywdzi się zwierzę odmawiając mu możliwości wydania na świat potomstawa. Ja z własnego doświadczenia wiem, jak trudno jest znaleźć dom dla młodych kotów, a gdy już się go znajdzie nie zawsze ma się pewność, że jest to dobry dom i zwierzęciu nie stanie się nic złego. Na wsi, wśród  rolników wciąż pokutuje pogląd, że kot powinien wyżywić się sam i ewentualnie dostaje jakieś resztki do jedzenia. Nawet stosunkowo młodzi rolnicy, z jako takim wykształceniem nie mogą zrozumieć, że znacznie lepszym łowcą jest kot syty niż głodny. Już od pewnego czasu znajdujące się w moim domu kotki są sterylizowane. Daje mi to pewność, że nie będę musiała szukać domu dla młodych, a żyjące w sąsiedztwie kocury obejdą się smakiem. 
Na koniec kilka ujęć Ziutki w typowych dla niej sytuacjach.
Nie ma to jak wygodne miejsce do spania.

Z komputerem znam się od wczesnaj młodości.

Doskonale się tu mieszczę.

Jak się schowam, to mnie nie znajdziesz.

Uwielbiam tą roślinkę.


niedziela, 16 lutego 2014

Olimpiada 3 - Złota Sobota

Wczorajszy dzień był najwspanialszym dniem od rozpoczęcia olimpiady. Polacy wywalczyli dwa złote medale. Zbigiew Bródka okazał się mistrzem w panczenach na koronnym dystansie 1500m, a Kamil Stoch zwyciężył na dużej skoczni. Dziś obaj mistrzowie odebrali medale i dwa razy mogliśmy się wzruszyć słuchając Mazurka Dąbrowskiego.

Panczeny oglądałam w przerwach przy gotowaniu obiadu. Dlatego naszego mistrza widziałam tylko w końcówce biegu. Biegnących po nim rywali starałam się juz ogladać w całości i bardzo się denerwowałam, gdy Holender biegł prawie tak samo jak Bródka. Gdy pokazał się jego rezultat bardzo chciałam, żeby to nasz panczenista miał lepszy czas. I wygrał - o trzy tysięczne sekundy. Współczuję Holendrowi, bo przegrał o mgnienie oka, czy jak ktoś wyliczył o 4,3 cm. Nie dziwię się jego trochę kwaśnej minie. Każdy chce wygrać, ale szczęście sprzyja lepszym. Na ogromny szacunek zasłużył Zbigniew Bródka, gdyż w naszym kraju nie ma nawet porządnych warunków do treningu. Jest to wspaniały młody człowiek o wielkim sercu do walki. Na trzecim miejscu znalazł się Kanadyjczyk i przynajmniej w tym biegu została złamana dominacja Holendrów.

Wieczorem na dużej skoczni rozegrał się drugi akt "polskiej soboty" w Soczi. Tym razem Kamil

nie wygrał tak pewnia, jak na skoczni normalnej. W pierwszej serii wraz z Noriakim Kasai wyrównał rekord skoczni, czyli obaj skoczyli 139 m, ale Polak wygrał notami. W serii finałowej Kamil skoczył blizej niż Japończyk i długo, z rozterką w sercu, musieliśmy czekać na decyzję jurorów. Po przeliczeniu punktów okazało się, że Kamil ma ich o 1,3 więcej. Zwyciężył przed Noriakim Kasai i Peterem Prewcem. Na szczególną uwagę zasługuje sukces seniora skoczni Noriakiego Kasai. Ten prawie czterdziestodwuletni Japończyk skakał mimo problemów z kręgosłupem, a jego skoki były znacznie lepsze niż wielu dużo młodszych skoczków. Od wielu lat podziwiam sympatycznego i wytrwałego skoczka Japońskiego i bardzo cieszę się z jego sukcesu. Powinien zyskać miano Niezłomnego. Już zapowiada, że stawi się też na następną olimpiadę.


Sensacją wczorajszego dnia była porażka (bo tak trzeba to nazwać) narciarek norweskich w sztafecie. 
Dominujące do niedawna we wszystkich konkursach Norweżki na olimpiadzie nie mogą się odnaleźć. W sztafecie zajęły dopiero piąte miejsce. Murowane faworytki musiały ustąpić miejsca Szwedkom, Finkom, Niemkom i Francuzkom. Piąte miejsce dla biegnących w składzie Weng, Johaug, Jacobsen, Bjoergen Norweżek to totalna klęska. Coś chyba nawaliło w ich przygotowaniach . Z zapowiadanych sześciu złotych medali Bjoergen narazie jest tylko jeden. Z pozostałych tylko Johaug wywalczyła srebro w biegu klasykiem na 10 km. Pięknie natomiast pobiegły Polki i zajęły siódme miejsce, co jak na to, ze mamy tylko Justynę i potem długo, długo nic jest wspaniałym wynikiem. 

sobota, 15 lutego 2014

Zamieć śnieżna i woń migdałów


 Camila Lackberg

    

Zamieć śnieżna i woń migdałów

 Między Olimpiadą a Cywilizacją przeczytałam książkę szwedzkiej autorki kryminałów Camili Lackberg "Zamieć śnieżna i woń migdałów". Akcja książki rozgrywa sie na odciętej, przez zamieć śnieżną, od świata wyspie, w niewielkiej grupie ludzi w większości blisko ze sobą spokrewnionych. Młody, niedoświadczony policjant, związny z dziwczyną należącą do rodziny bogatych przemysłowców, zmaga się z zagadką śmierci seniora rodu. Tytułowa woń migdałów wskazuje na morderstwo, a potencjalnych morderców nie jest wielu i wszyscy, z wyjątkiem właścicieli pensjonatu na wyspie, są ze sobą blisko spokrewnieni. Nie ma szans na sprowadzenie ekipy śledczej ze względu na szalejącą zamieć, zerwaną linię telefoniczna i brak zasięgu telefonów komórkowych. Gdy prowadzący śledztwo zmaga się z wątpliwościami w swoje umiejętności gwałtowną śmiercią ginie następny człowiek. Czy nie jest to za dużo, jak na możliwości żółtodziba? 
Książka jest świetna, akcja wciągająca a zakończenie zaskakujące i rewelacyjnie proste. Budowanie napięcia autorka ma opanowane do perfekcji. Tło tragedii przypomina stare, dobre kryminały, a bohaterowie wbrew pozorom nie są prości a targające nimi namiętności wypływają na wierzch, tworząc kolejne ogniwa wpływające na rozwiązywanie zagadki. Decydujący jednak jest Klub Miłośników Scherlocka Holmsa, do którego należeli senior rodu i jego wnuk.

Królowa Justyna


Wprawdzie złoty medal Justyna zdobyła już w środę, ale ja nie mogłam zabrać się za pisanie. Oglądałam cały bieg Justyny Kowalczyk nie  mogłam  wyjśc  z  podziwu. Z  kontuzjowaną nogą, wbrew wszystkim krytykom od początku narzuciła takie tempo, że nie dała przeciwniczkom szans. Jej przewaga rosła w miarę pokonywania kilometrów. Dobiegła do mety dziesięciokilometrowego biegu deklasując swoją największą przeciwniczkę Marit Bjoergen (ta ostatnia zupełnie wykończona doszła do mety, jako piąta). Nie wiem skąd to się bierze, ale Matit, mimo dużej zmiany w zachowaniu i wielu prób ocieplania jej wizerunku, wciąż budzi negatywne uczucia nie tylko u mnie, ale i u wszystkich, z którymi rozmawiam na jej temat. Staram się być obiektywna, bo przecież to też wielka narciarka, ale nie pałam do niej sympatią. Ta kobieta ma w sobie coś, co odrzuca wielu ludzi. Może na codzień jest miła i sympatyczna, ale w mediach nie potrafi tego pokazać. A już jej pewność siebie, co do medali olimpijskich (powiedziała, że na olimpiadę jedzie po sześć złotych medali) przysporzyła jej wielu przeciwników. Jak się okazało nadmiar pewności siebie nie popłaca, bo z planowanych sześciu medali dwa już zdobyły inne zawodniczki. 
Justyna podchodzi do tego inaczej. Mówi, że postara się, spróbuje, może się uda i wbrew wszelkim przeciwnościom wytrwale dąży do celu. Kiedy wielu miało do niej pretensje, za nie udany bieg łączony ona tylko zacisnęła zęby i dalej robiła swoje, a wywiadzie po zdobyciu złotego medalu podziękowała wszystkim krytykom za to, że pomogli jej się zmobilizować. Właśnie takiego samozaparcia i uporu potrzeba do zdobywania medali olimpijskich. Nie pomylił się komentujący bieg Justyny dziennikarz, ona wygrywa sercem. Justyna jest wielka i wciąż pozostaje Królową Zimy. 
Dziś na dużej skoczni skacze Kamil Stoch. Przedwczoraj zaliczył upadek na treningu, trochę się poobijał i  od razu wrócił na skocznię, by nadal trenować przed dzisiejszym konkursem. Treningi wskazują, że nadal jest w formie i ma duże szanse na medal. Na pewno będzie go oglądać mnóstwo Polaków. 
Gdy jestem przy skokach narciarski nie mogę nie napisać o Thomasie Morgensternie, który miesiąc temu zaliczył bardzo poważny upadek na skoczni mamuciej, odniósł liczne obrażenia  (pisałam o tym na blogu) i mimo wszystko na olimpidzie reprezentuje swój kraj i osiąga całkiem niezłe rezultaty. To właśnie jest hart ducha charakteryzujący prawdziwych sportowców - startować, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Podziwiam i darzę szacunkiem takich ludzi. Więć dziś będę kibicować taże Morgiemu i jeszcze kilku innym wspaniały skoczkom np. Krańcowi, który skacze mimo urazu kolana czy Kasajemu, który ma problemy z kręgosłupem. Tacy ludzie pokazują, że ludzkie możliwości są wielkie, i że psychika potrafi zdominować urazy fizyczne.