środa, 28 sierpnia 2013

Schab po mojemu

Ponieważ nudzi mnie gotowanie tradycyjnych potraw, staram się trochę improwizować w kuchni. Nie zawsze to, co ugotuję smakuje każdemu, ale nowe smaki znajdują też swoich zwolenników. Ostatnio eksperymentowałam przy pieczeniu schabu. Najpierw przygotowałam marynatę z łyżki miodu, pięciu łyżek wody, kostki rosołowej Knora, łyżki ziół prowansalskich i dużej ilości posiekanej drobno natki pietruszki. Mięso moczyłam w marynacie dwie godziny przewracając od czasu do czasu na drugą stronę (myślę, że lepszy byłby efekt po dobowym moczeniu w marynacie). Po wyjęciu z marynaty włożyłam schab w naczynie żaroodporne podlałam pozostałą marynatą, przykryłam folią aluminiową i wstawiłam do piekarnika ustawionego na 215 stopni. Po godzinie zdjęłam folię, mięso z wierzchu polałam powstałym w trakcie pieczenia sosem, zmniejszyłam temperaturę do 160 stopni i zostawiłam do pieczenie jeszcze na godzinę. Po wyjęciu mięso wyglądało apetycznie.



W dniu kiedy piekłam mięso nie było w domu chętnych na obiad, więc w całości schowałam je do lodówki. Następnego dnia dobrze się kroiło i doskonale smakowało na zimno - można więc zjadać tak upieczony schab na kanapkach. Ja jednak zaplanowałam go na obiad. Pokroiłam kawałek na centymetrowe plastry i zaczęłam przygotowywać sos pieczarkowy w śmietanie. Gdy był gotowy włożyłam do niego mięso i poczekałam aż się ugrzeje. Podałam z ziemniakami i surówką z czerwonej kapusty. Mnie smakowało bardzo, Łukasz też podobno chwalił, a Basia stwierdziła, że takie sobie. Polecam wszystkim. (Porcja schabu miała ok. 1 kg)

sobota, 24 sierpnia 2013

Kościerzyna

Wczoraj byłam u lekarza w Kościerzynie i pomyślałam, że opisuję różne miasta, które jakoś zaznaczyły się w moim życiu, a o tych położonych najbliżej zapomniałam. Czas więc nadrobić zaległości.


Do Kościerzyny pierwszy raz trafiłam poszukując pracy. Z Gdyni, gdzie wówczas mieszkałam dojechałam tam pociągiem i bez problemów trafiłam do Urzędu Miasta. Tam w wydziale oświaty dowiedziałam się, że nie ma dla mnie pracy, ale że w Przywidzu poszukują nauczycieli. Z tego pierwszego pobytu nie pamiętam zupełnie miasta - tylko Urząd stojący na wzgórzu. 


Potem już z Przywidza i Pomlewa wielokrotnie jeździłam do Kościerzyny na zakupy. W czasach kartkowych w Kościerzynie najlepiej kupowało się mięso, a wędliny mieli tam wyjątkowo smaczne. Nigdy nie zwiedzałam miasta, jedynie biegając od sklepu do sklepu oglądałam co ciekawsze budynki. 
Z wycieczkami szkolnymi też nie opłacało się jeździć do Kościerzyny, bo dopóki nie otwarto tam skansenu kolejowego, nie było specjalnie co oglądać.


To w skansenie, gdy byliśmy tam z dziećmi ze szkoły po raz pierwszy Wiktor wszedł do kotła parowozu. Na szczęście był szczupły i wyszedł bez problemów, ale dla nas nauczycieli była to kolejna nauczka, że na wycieczce należy mieć oczy wkoło głowy.
Okolice Kościerzyny bardziej obfitują w miejsca godne poznania. Często jeździliśmy na wycieczki do Lubiany, gdzie młodzież poznawała proces produkcji porcelany. Wszyscy wtedy zaopatrywali się w porcelanę zdobioną kaszubskimi wzorami w przyfabrycznym sklepiku.


Także Będomin z Muzeum Hymnu Narodowego był częstym miejscem wycieczek szkolnych. Dworek Wybickiego prezentowała się pięknie w otoczeniu starych drzew.


Oczywiście w Będominie bywałam znacznie częściej, bo przecież tam mieszkali teściowie i młodszy brat Gienka. Ale wizyty u rodziny, kończyły się zazwyczaj na posiedzeniach w domu i nielicznych tylko spacerach po pobliskich polach. Dziś Będomin znany jest także z rozgrywanej tam co roku bitwy napoleońskiej.


W samej Kościerzynie niewiele jest do oglądania - ze dwa zabytkowe kościoły, kilka innych budowli i muzeum akordeonów. Jakoś nie kręci mnie oglądanie kościołów, a pozostałe zabytkowe budowle nie rzucają się w oczy. Generalnie miasto słabo się reklamuje i przeciętny bywalec nie bardzo się orientuje, co i gdzie warto zobaczyć.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Kotlet po pomlewsku

Kiedyś znudziły mi się tradycyjne kotlety schabowe i z kurczaka postanowiłam więc coś zmienić. Akurat miałam w domu trochę ziaren słonecznika i okruch orzeszków ziemnych, więc dosypałam je do bułki tartej i w ten sposób zapanierowany kotlet nabrał nowego smaku. Potem już do spółki z Basią wymyślałyśmy różne wariacje na ten temat mieszając bułkę tartą z ziarnami dyni, sezamem, płatkami migdałów, siemieniem lnianym i innymi podobnymi ingrediencjami. Za każdym razem kotlety zyskiwały nowy smak. Podobnie postępujemy panierując sznycle z indyka oraz grzyby. Jest to zdecydowane urozmaicenie tak prozaicznej potrawy, jak kotlet panierowany. Polecam każdemu wypróbowanie własnych wariantów.


Musimy jeszcze kupić sobie moździerz do ucierania większych ziaren, a możliwości eksperymentowania z kotletami znacznie się rozszerzą. 

niedziela, 11 sierpnia 2013

Lechia Gdańsk

Wczoraj z Basią wybrałyśmy się na mecz Lechia Gdańsk - Cracovia. Mecze na żywo ogląda się znacznie ciekawiej niż w TV. Przede wszystkim atmosfera na stadionie sprzyja uwalnianiu emocji i nie ma tam ludzi oglądających obojętnie grę. Nie trzeba być "ultrasem", żeby żywo reagować na sytuacje na boisku i cieszyć się z sukcesów lokalnej drużyny. 
Mecz na PGE Arena był bardzo ciekawy i skończył się zwycięstwem Lechii 3:1. Z zawodników najbardziej podobał mi się Delau. Kilka jego akcji osiągnęło naprawdę wysoki poziom i generalnie przyczynił się o zwycięstwa Lechistów. Wbrew pozorom oglądanie meczu na stadionie to niezła gimnastyka: siad, powstań, siad, powstań ... . Na dokładkę po meczu bolą ręce od oklasków. Jest coś wciągającego w atmosferze trybuny, nawet na tzw. piknikach. Nie można pozostać obojętnym na to, co dzieje się na boisku.


Niezmiernie ciekawe są sympatie i animozje pomiędzy kibicami poszczególnych klubów piłkarskich. Znajdują one swoje odzwierciedlenie podczas meczów. Ponieważ Lechia i Wisła Kraków są klubami zaprzyjaźnionymi i Wisła nie lubi Cracovii, to oczywiście kibice Lechii też nie lubią kibiców Cracovii. Tych ostatnich natomiast lubią kibice Arki Gdynia czyli zagorzali wrogowie Lechii. Na meczu było to bardzo widoczne. Kibice Cracovii zajmowali oddzielone ogrodzeniem sektory trybun - jak klatka. Było ich niewielu (w tym też kibice z Gdynii) i jakiekolwiek inwektywy pod adresem kibiców Lechii były momentalnie zagłuszane gwizdami.  Natomiast kibice Lechii folgowali sobie do woli obrażając głównie kibiców Arki, ale i Cracovii też. Jeszcze wyraźniej te klubowe układy były widoczne na meczu z Lechem Poznań i ze Śląskiem Wrocław. Na tym pierwszym znów spotkali się wrogowie więc znowu kibice gości zostali zamknięci w "klatce". Było ich wtedy bardzo dużo i nie zawsze dawali się przekrzyczeć. Natomiast na meczu ze Śląskiem trybuna gości była pusta, a kibice Śląska wymieszali się z kibicami Lechii - nawet kibice ze Środy wywiesili swój transparent. 
Pomijając wszystkie negatywne aspekty kibicowania  typu bójek stadionowych i ustawek, jest to bardzo barwne i interesujące zjawisko, godne nawet jakiejś pracy doktorskiej z socjologii. Transparenty, flagi piosenki i okrzyki wymagają działania zbiorowego i musi być ktoś, kto tym kieruje. Stąd kluby kibica są niezwykle istotne dla całego spontanicznego początkowo ruchu. Nawet w czasie meczu widać, na trybunach "ultrasów" lub gości, że ktoś daje sygnał do wyciągnięcia flag, odśpiewania hymny, czy piosenki o przeciwnikach. Szkoda tylko, że czasami wymyka się to spod kontroli i pojawiają się race czy ogromne ilości papieru toaletowego.
Na pewno warto choć raz wybrać się na stadion i poczuć tą atmosferę.

piątek, 9 sierpnia 2013

Saga o Ludziach Lodu

Sagę o Ludziach Lodu czytałam już kiedyś, jakieś piętnaście lat temu. Wtedy kolejne tomy czytałam w dość dużych odstępach czasu i czasami nie dostrzegałam spójności akcji. 


Teraz czytam książki Margrit Sandemo na Kindle'u. W chwili obecnej jestem przy piąty tomie (z czterdziestu siedmiu). Dzięki temu, że nie robię przerw pomiędzy poszczególnymi tomami, nie gubię wątków i mogę śledzić nieprzerwanie akcję sagi. Zaczyna się ona w XVI wieku i ciągnie aż do wieku XX. Wiele w niej elementów fantastycznych, ale są też wątki obyczajowe i historyczne. Wczoraj dzięki lekturze kolejnego tomu przypomniałam sobie jakie były związki naszego Zygmunta Wazy z późniejszymi królami szwedzkimi (gdy zasiadł on na tronie polskim w Szwecji objął tron jego stryj Karol) . Przede wszystkim, dzięki lekturze, można trochę prześledzić historię Norwegii. Znacznie latwiej jest mi teraz wyobrazić sobie miejsca, w których rozgrywa się akcja - wiem, bowiem, jak wyglądają Góry Skandynawskie. 
Generalnie wszystkie tomy to śwetne czytadła, wciągające tak, że trudno się od nich oderwać i budzące zainteresowanie tym, co będzie dalej.


Udka kurczaka w sezamie

Basia wyjęła z zamrażalki udka kurczaka więc zaczęłam kombinować jak je przyrządzić. Najpierw przygotowałam marynatę z kostki rosołowej Knora, łyżki miodu, dwóch łyżek wody, pięciu łyżek oliwy, pieprzu i ziół prowansalskich. Dokładnie namoczyłam w tej zalewie udka i zostawiłam na ok. 2 godziny.


W między czasie przejrzałam szafki w kuchni i znalazłam sezam. Gdy wyjęłam udka z marynaty otoczyłam je w sezamie i ułożyła m w naczyniu żaroodpornym.


Udka piekły się ok. 1 godziny w temperaturze 180 stopni. Po wyjęciu z piekarnika były rumiane i wyglądały apetycznie.


Na obiad podałam je z ziemniakami posypanymi koperkiem i surówką z marchewki z jabłkiem. Nie słyszałam, że było niesmaczne.



wtorek, 6 sierpnia 2013

Honor samuraja













Takashi Matsuoka
Honor samuraja
Tytuł oryginału: Autumn Bridge
Tłumaczenie: Witold Nowakowski

Nie wiem dlaczego tłumacz zmienił tytuł książki. "Jesienny most" podobnie, jak w pierwszym tomie "Chmara wróbli" to tytuł starych rękopisów zawierających przepowiednie spełniające się w toku akcji. Ich fragmenty stanowią motto kolejnych rozdziałów książki. "Honor samuraja" może być mylącym tytułem, gdyż w książce mniej mówi się o wojownikach, a więcej o miłości. 
Akcja książki rozgrywa się na wielu płaszczyznach i różnych epokach, ale mimo to jest spójna, gdyż  wszystkie wątki ściśle wiążą się ze sobą. Głównymi postaciami, jak i w "Chmarze wróbli" są książę Genji i Emili Gibson, ale ich historia wpleciona jest pomiędzy  przeszłe i przeszłe wydarzenia prowadzące do nieuniknionego finału - przepowiednia musi się spełnić.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Przeskoki pomiędzy epokami i wątkami nie przeszkadzają w śledzeniu akcji - pogłębiają zrozumienie motywów działań poszczególnych bohaterów i pogłębiają tło kulturowe. Japonia okresu transformacji jawi się jako państwo pełne sprzeczności, a Japończycy w tym czasie nie zawsze wiedzieli jakiego dokonać wyboru i co będzie lepsze dla nich samych i ich ojczyzny. To wszystko stanowi tło historyczne opowieści o miłości i przeznaczeniu.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Ble...ble...ble..

Od kilku dni mamy problemy z internetem. Muli strasznie i trudno połączyć się z jakąkolwiek stroną. I tu przychodzi czas na refleksję. Kiedyś obywałam się bez internetu, komputer to była wielka nieosiągalna dla przeciętnego człowieka maszyna, a grywało się co najwyżej w brydża lub remika i dla rozrywki układało puzle. Był wtedy czas na czytanie i oglądanie TV. Oczywiście nie mówię, że wtedy było lepiej - było inaczej. Chyba mniej byliśmy uzależnieni od elektroniki, po jej po prostu nie było. Dziś dla wielu brak dostępu do internetu, to tragedia, a niemożność uprawiania wirtualnej farmy, czy budowy wirtualnego państwa to klęska żywiołowa. 
Ja też jestem maniakiem komputerowym, ale czasami tęsknię za "dawnymi dobrymi czasami", gdy nie było komputerów. Oczywiście bardziej tęsknię za nimi, bo były to czasy mojej młodości "górnej i chmurnej". Inaczej wtedy patrzyłam na świat, nie dlatego, że nie miałam komputera, ale dlatego, że byłam młoda i wszystko miałam przed sobą. Pewnie większość tych wspominających "stare, dobre czasy" kieruje się tym samym motywem, ale nie chce się do tego przyznać. Stąd narzekania na zepsucie i ułomność chwili obecnej. Ludzie zapominają, że natura człowieka się nie zmienia, zmieniają się tylko jego możliwości.
Obecnie nie wyobrażam sobie spędzania wolnego czasu bez komputera. Uwielbiam grać w gry komputerowe, a kilka z nich są stałym elementem spędzania przeze mnie wolnego czasu. Jedynie zauważyłam, że po operacji i niejako otarciu się o niebezpieczną chorobę trochę inaczej podchodzę do życia. Teraz wiem, że tylko szybkiemu wykryciu choroby skończyło się wszystko tylko operacją. Wiele kobiet przez własne zaniedbanie i zbyt późne zgłoszenie się do lekarz przepłaca ją życiem. Dzięki temu, że tak ładnie wywinęłam się długiemu leczeniu, inaczej spojrzałam na życie i choć nadal tkwię przy komputerze korzystam też z innych dobrodziejstw
 życia. Znacznie częściej spędzam czas na spacerach, nie przejmuję się, niedoskonałościami swojego ciała i korzystam w większej mierze z życia. Szczęśliwa byłam żeglując z Jackiem na Omedze, z przyjemnością pokąpałam się w morzu i już marzę o wyjeździe do Prowansji w przyszłym roku. Wierzę, że uda mi się odłożyć tyle kasy, żeby było to możliwe. A nawet jeśli się nie uda, to na pewno znajdę sobie coś innego na "otarcie łez". na pewno nie popadnę w marazm i rutynę siedzącej w domu emerytki.