sobota, 31 maja 2014

Z pamiętnika kibica 4



Być kibicem Lechii Gdańsk to nie lada wyzwanie i huśtawaka uczuciowa. Od euforii, po cudownym meczu z Lechem po zażenowanie po nudnym meczu z Wisłą. Lechici, którzy mieli jeszcze szanse na europejskie puchary zdecydowanie wyglądali na nie przygotowanych do meczu. Kiwali sami siebie, przewracali się o własne nogi i mimo przewagi na boisku nie zdołali strzelić gola z gry. Wynik remisowy był rezultatem aż trzech rzutów karnych w meczu - dwóch dla Lechii i jednego dla Wisły. W pierwszej połowie zawodnicy Wisły strzelili ładnego gola z gry nie dając szans Bąkowi na obronę. Wykorzystali chwilę nieuwagi obrońców Lechii.  Potem  była już  nieciekawa  kopanina  z  licznymi faulami, zółtymi kartkami i wieloma nieskutecznymi akcjami. Dopiero w drugiej połowie mniej lub bardziej słusznie podytkowane rzuty karne ustaliły wynik meczu na 2:2. Wynik nie ustasysfakcjonował ani jednej ani drugiej strony, a rozczarowani kibice ze spuszczonymi głowami wychodzili ze stadionu. Ultrasi wszczeli jakieś burdy z petardami na ulicach obok stadionu i doszło do interwencji policji. Nie świadczy to dobrze o gdańskich kibicach i szkoda, że nieciekawy mecz skończył się jeszcze mniej ciekawą akcją na ulicach Letnicy.

środa, 28 maja 2014

Lubię "podiablić"

"Diablo II" należy do moich ulubionych gier, choć jest bardzo absorbujace.  


Nie można przerwać gry w dowolnej chwili, by nie musieć powtarzać części etapu już wykonanej. Wędruje się więc od jednego punktu nawigacyjnego do drugiego, a najlepiej gdy z danego miejsca w inne nie ma innej drogi niż punkt nawigacyjny. Nie lubię chodzić po tych samych ścieżkach, choć najczęściej spotyka się na nich troche inne potwory i znajduje trochę inne skarby. Grając w "Diablo" instalują sobie odpowiedniego patcha i mogę zwiększyć siłę potworów nawet ośmiokrotnie. Na początku nie jest to żadnym problemem, a zyskuje sie szybszy przyrost doświadczenia, co procentuje później. Szybciej też uzyskuje się nowe umiejętności, a to znowu znacznie ułatwia walkę. "Diablo" to gra typu - biegnij, zabij, pozbieraj skarby i sprzedaj. Wciąga w rozgrywkę tak, że trudno się oderwać.
Teraz gram Amazonką. Jest to postać specjalizująca się w walce na odległość. Ma wasapniałe umiejętności przy rzutach oszczepem i stzałach z łuku. Do pomocy wzięłam jej walczącęgo z bliska pzryjaciela i po uzyskaniu odpowiedniej umiejętności przywołałam Walkirię. 


Tak wygląda moja drużyna. Moja postać w hełmie i z tarczą w jednej oraz pilium w drugiej ręce, w złocie Walkiria i przyjaciel z gizarmą. Póki co żaden potwór nie jest nam straszny. Właśnie wybieramy się na Mefista. Zeby zrobić skrin mojej drużyny w walce cofnęłam się na wcześniejszą lokację - do Kanionu Maga. Nie zawsze scenaria walki jest mroczna i ponura - tu walczymy na pustyni. W rzeczywistości walcząc w Kanionie Maga nie mogłam jeszcze przywołać Walkirii, tą umiejętność zdobyłam trochę później - w dolnym Kuaras.




Zaletą gry jest zdobywanie wiedzy na temat części zbroi i różnych rodzajów broni. Dzięki tej grze dowiedziałam się, czym było pilium, co to jet glewia, czym arbalista różni się od kuszy, jakie były różnice między zbroją starożytną, a gotycką i wiele podobnych. Oczywiście teraz ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna, ale nigdy nie wiadomo, czy kiedyś się nie przyda. Jest to doskonała gra na rozładowanie stresów. Teraz tego nie odczuwam, ale gdy pracowałam i coś było nie tak, wystarczyło zagłębić się na trochę w "Diablo", zabić kilka potworów i zdenerwowanie ustępowało. Potwory zastępowaly osobę, której chciałoby się "dać w pysk". 

piątek, 23 maja 2014

Ble, ble, ble

Skończyłam pisać pracę z ekonomii. Szło mi jak po grudzie, ale udało się. Teraz wreszcie mam czas na własne zajęcia. Mówią, że emeryci mają dużo czasu, a ja nie mogę zrobić wszystkiego, co bym chciała w ciągu dnia i mimo, że wstaję w miarę wcześnie do późnej nocy mam, co robić. Oczywiście jest w tym  czas na rozrywkę czyli czytanie i gry. To  mi się od życia należy. Kalibrowanie to też przyemność, ale wymaga więszej koncetracji i odrobinę myślenia. Po chłodach i deszczach w ubiegłym tygodniu przyszła fale upałów - jak dla mnie zbyt gwałtownie - lubię łagodne przejścia od niskich do wysokich temperatur. Ale dzięki upałom mogłam wczoraj sfotografować jszczurkę wygrzewjącą się na pustaku przed domem. Czyż nie jest śliczna?






























Miałam sprawdzić, jaki to gatunek, a potem zapomniałam. Pewnie to zwinka lub żyworódka, bo te gatunki najczęściej się u nas spotyka. Była mała i urocza. Fotografowałam ją rano, więc pewnie wyszła z ukrycia, by się rozgrzać się na słoneczku i rozruszać, dlatego nieruchomo pozowała do zdjęć.
Ewa przyjechała na trochę do Polski, ale w brydża pograliśmy tylko raz, bo czwarty czyli Basia jednego dnia była u Oliwki na korepetycjach, a wczoraj poleciała do Jacka do Norwegii i wróci dopiero w poniedziałek. Ela ma komunię wnuka, więc nie udziela się towarzysko. I tak wciąż czekamy na "czwartego do brydża". W związku z powyższym przypomniało mi się, jak to było w akademiku. Najpierw ktoś krzyczał na korytarz: "Czwarty do brydża potrzebny", a za chwilę ta sama osba wołała: "Czwarty do brydża już nie potrzebny". 





sobota, 17 maja 2014

Z pamiętnika kibica 3


Lechia - Lech

Z różnych przyczyn już dawno nie byłam na meczu - nie złożyło się. Dopiero wczoraj udało mi się pojechać na mecz Lechii z poznańskim Lechem. Już dawno nie widziałam meczu, na którym nie byłoby ani chwili nudy. Jedynie ostatnie, doliczone cztery minuty trochę się dłużyły - z obawy by goście nie strzelili w tym czasie gola. Przez całe półtorej godziny na boisku wrzała zacięta walka - stroną dominującą byli Lechiści. Lechici zaciekle się bronili i trochę próbowali atakować, ale skutek nie był zbyt efektywny. Wprawdzie udało im się dość szybko wyrównać, po pierwszym golu Sadajeva dla Lechii, ale drugi to już było dla nich za dużo. Wzystkie bramki padły w pierwszej połowie. Nie odebrało to jednak widowiskowości drugiej części meczu, bo bojowość "naszych" nie pozwalała na chwilę nudy. Biało-zieloni byli wspaniali. Pokonali teoretycznie lepszego przeciwnika, nie dająć mu szans na wyrónanie. Wynik 2 : 1 był zdecydowanie zasłużonym rezultatem, wypracowanym w zaciętej walce. Obydwa gole dla Lechii strzelił Zaur Sadajev - gruziński Rosjanin, grający od niedawna w barwach Lechii - na zdjęciu ten z brodą w momencie otrzymania żółtej kartki. Niepokojący wydaje się tylko stosunek żółtych kartek - sześć Lechia, 1 Lech. Zawodnicy obu drużyn faułowali jednakowo często. Niektóre faule Lechitów były znacznie bardziej ostre i zdecydowane, a jednak sędzia jakby oszczędzał poznaniaków. Za znacznie łagodniej wyglądające przewinienie gdańszczan karał kartkami. Budziło to ogólne niezadowolenie kibiców. 
W przeciwieństwie do dwóch poprzednio oglądanych przeze mnie meczy, tym razem trybuna gości była dość mocno wypełniona. Lech jest klubem zaprzyjaźnionym z gdyńską Arką, więc część kibiców przyjechała z Gdyni. Kibice Lechii i Arki są do siebie wrogo nastawieni, a więc są też wrogami kibiców Lecha. Na szczęście zacięta walka na boisku nie dała kibicom czasu na wyrażanie wzajemnych animozji i niecenzuralne hasała bardzo rzadko "latały" z jednej strony trybun na drugą. Nie obyło się oczywiście bez gwizdów i wycia, ale dobra gra obu drużyn tak wciągała kibiców, że zapominali o tych w sektorzach przeciwników i gorąco dopingowali swoich faworytów. Na ponad 16 000 widzów kibice gości stanowili zaledwie niewielki odsetek, a więc ich doping ginął we wrzawie jaką czynili kibice gości, a wśród nich i ja. Taka jest magia tłumu, że gdy człowiek się w nim znajdzie śpiewa, krzyczy i klaszcze tak jak wszyscy, zwłaszcza jeśli emocjonalnie wiąże się z resztą. 

sobota, 10 maja 2014

Norweskie wspomnienia VI

W piętek skończyła sie moja norweska przygoda. Rano Jacek odwiózł mnie na lotnisko. Tym razem jechaliśmy inną trasą i Oslofiord przekroczyliśmy tunelem - prawie osiem kilometrów długości. Długi tunel z licznymi zakrętami robi wrażenie, a śiwadomość całego fiordu nad głową nie jest przyjemna. Z ulgą przywitałam "światełko w tunelu" zapowiadające jego koniec. Tym razem wykupiłam sobie miejsce w samolocie, więc miałm pewność, że usiądę przy oknie i zobaczę coś więcej niż tylko skrzydło. Pogoda dopisał prawie na całej trasie przelotu więc i widoki były wspaniałe. Najciekawsze utrwaliłam aparatem fotograficznym. Lekkie zamglenie zdjęć wynika z cieniutkiej warstwy chmur na dużej wysokości. 

Startujemy z lotniska Oslo Rygge.

Oslofiord i  zdobiące go skalne wysepki.

Pogranicze norwesko-szwedzkie.

Jezioro Wener - jedno z największych w Europie, widziane z wysokości ok. 10 km .

Wyspa Olandia u brzegów Szwecji.

To już Polska i widoczne jak na dłoni: Przylądek Rozewie, Półwysep Helski i "Pucyfik" czyli Zatoka Pucka.

Podchodzimy do lądowania w Gdańsku - w głębi widoczna Zatoka Gdańska.

czwartek, 8 maja 2014

Pomlewska wiosna

W Pomlewie pełnia wiosny. Łąki złocą się mniszkiem lekarskim, lasy mienią się wszystkimi odcieniami zieleni a ptaki wysiadują jaja. W trawie chowają się różnobarwne kwiaty, może nie imponujących rozmiarów, ale piękne w barwie i kształcie. Na stawie pojawiło się stado mew, natomiast przepadły gdzieś kaczki. W ogrodzie, jak zwykle, tulipany zakwitły nie tam, gdzie się ich spodziewaliśmy, ale stanowią piękna czerwoną plamę w morzu zieleni. Lubię fotografować kwiaty i często rozkoszuję się ich cudownymi barwami. Dziś spacer udał mi się między jednym deszczem, a drugim, bo pogoda jest zmienna. Na jutro nie zapowiadają nic lepszego, choć przynajmniej jest ciepło. A to plon dzisiejszego spaceru i nie tylko. 











Norweskie wspomnienia V

W czwartek, pierwszego maja wzięliśmy z Jackiem Jadzię na spacer do lasu (Zosia z Jasiem zostali w domu). Podjechliśmy kawałek samochodem i wyruszyliśmy pieszo w kierunku masywu Skrimfjella. Pogoda była piękna, słoneczna ale wiał zimny wiatr. W lesie zupełnie się go nie odczuwało więc kolejno zdejmowaliśmy ciepłe okrycia. Jadzia ochoczo maszerowała leśną drogą, ogladała mrówki i wiosenne kwiaty. W Norwegii właśnie była pełnia kwitnienia zawilców i przylaszczek. Co jakiś czas spomiędzy drzew wyłaniał się majestatyczny, ośnieżony masyw Skrimfella. Jego wysokość nie jest imponująca, bo w najwyższym punkcie, wierzchołek Stygmann - 872 metry, ale zdecydowanie wyróżnia się spomiędzy gór otaczjących Skollenborg i ustępuje tylko Jonsknuten. Pewnie, gdybyśmy byli bez Jadzi pokusilibyśmy się z Jackiem o wejście wyżej, ale kochana wnusia szybko się zmęczyła i Jacek musiał zamotać ja sobie w chustę. Z dzieckiem na ręku trudno wspinać się pod górę, więc od podnóża masywu zawróciliśmy w stronę parkingu. Przy drodze mijaliśmy stary trak tartaczny. Może jeszcze nawet używany, bo miał zamontowaną piłę. ale rolki do przesuwania drewna były drewniane, więc na pewno było to dość stare urządzenie. Spotakaliśmy po drodze trochę ludzi, którzy też wybrali się na świąteczną przechadzkę. Niektórzy z nich z plecakami wybierali się chyba na górę - jest tam hytta, czyli coś w rodzaju górskiego schroniska. Minie najbardziej podobał się ok. siedemdzisięcioletni dziadek biegnący truchtem pod górkę i jeszcze witający się z nami radośnie. Plon fotograficzny z wycieczki nie jest może zbyt obfity, ale niektóre zdjęcia chyba się udały.






Ślepa bogini





Anne Holt
Ślepa bogini
Jest to pierwszy kryminał z cyklu o Hanne Wilhelmsen. Świetnie opisana historia śledztwa w sprawie podwójnego zabójstwa i handlu narkotykami. Akcja powieści toczy się w Oslo i okolicach. Osoby zaangażowane w śledztwo są zwykłymi ludźmi, jakich można spotkać na codzień w każdym miejscu na świecie. Nie są to jacyś posagowi herosi walczący ze złem. Mają duzo zalet, ale maja też wady, z którymi zmagają sie na codzień. Przestępcy choć ewidentnie źli, też są bardzo ludzcy i nie są pozbawieni cech pozytywnych. Jak zwykle w kryminałach akcja ma wiele zaskakujących zwrotów i tym najgorszym wcale nie jest ten, na którego stawia czytelnik. W tym konkretnym przypadku ciekawe jest też to,  że motywem popełnienia przestępstwa nie tylko jest chęć wzbogacenia się. Głębsze motywy zostaja ujawnione na końcu, wraz z ujawnieniem najważniejszego przestępcy. 
Od pewnego czasu pokazało się na ryku wiele kryminałów skandynawskich pisarzy i chyba nawet bardziej są widoczne na półkach księgarskich niż autorzy innych nacji, ale zasłużenie. Anne Holt jest kolejną przedstawicielką tej kategorii, którą się zainteresowałam i na pewno mogę porównać ją z Camillą Lackberg czy Larsonem. Czyta się równie dobrze i jej książki wciągają podobnie. Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów i nie tylko. 
Oczywiście to, że autorka jest Norweżką nie ma znaczenia dla mojego zainteresowania jej twórczością, choć bardzo lubię Norwegię i często ją odwiedzam.







wtorek, 6 maja 2014

Norweskie wspmnienia IV

W środę wybraliśmy się do Drammen. Jest to stolica okręgu Buskerud i dość duże mieasto, rozbudowane  szeroko nad Drammenfjordem i  nad rzeką Drammenselva. My nie wjeżdżaliśmy do centrum, zahaczyliśmy tylko o przedmieścia, gdyż Zosia chciała odwiedzić duży market (a może hurtownię) tekstylny. Na ogromnej powierzchni znajduje się raj dla krawcowych i miłośniczek robótek ręcznych - można znaleźć tam wszystko, co potrzebne do uprawiania tych rozrywek. Może wybór tkanin nie jest tak duży, jak w Polsce - ale dodatków jest znacznie więcej niż w przeciętnej poskiej pasmanterii. Widziałam też tam taniny w charakteystczne norweskie wzory, ale niestety tylko sztuczne. Gdyby były naturalne pewnie bym się skusiła. Bardzo duży był też dział z wykrojami - od tradycyjnych sukni norweskich po zabawki. Zosia kupiła wykrój na łosia, a ja na pewno z niego skorzystam. 






Droga do Drammen jest nie mniej ciekawa niż inne drogi w Norwegii. Oczywiście dominującym elementem krajobrazu są góry. Jednie w okolicach Darbu rozciąga się piękny widok na jezioro Eikeren. W pobliżu Drammen droga wiedzie wzdłuż rzeki, a przed samym miastem należy przejechać prawie czterokilometrowy tunel. Norwedzy chyba są specjalistami w budowie tuleli, co nie dziwi, w tak górzystym terenie. Mnie najbardziej zaskoczył Spiralen tunel - czyli podziemna serpentyna prowadząca na wzgórze nad Drammen. Prawdopodobnie został on wybudowany w celach wojskowych - na wzgórzu nad Dramen znajdowała się bateria altyrelyjska broniąca portu i miasta. Obecnie jest to atrakcja turystyczna miasta i ciekawa droga do terenów rekreacyjnych. wszystkie dróżki są tam pieknie zadbane i oświetlone - zimą stanowią doskonałe trasy dla biegających na nartach. Widoki z góry na miasto i fiord są wspaniałe. Widać nawet ośnieżone szczyty położone dośc daleko od miasta. Najbardziej zaskakujący był dla mnie widok mostu w kształcie litery Y, pierwszy raz taki widziałam. 









poniedziałek, 5 maja 2014

Norweskie wspomnienia III

W niedzielę wybraliśmy się na wycieczkę do Rjukan. Wyruszyliśmy na zachód w kierunku Notodden. Droga wiedzie przez góry (jakżeby inaczej w Norwegii) i obfituje w ciekawe widoki. Przydrożne skały, most kolejowy przerzucony między dwoma zboczami, jeziorko odbijające w swej tafli góry, górska rzeczka z brzegami spietymi drewnianym mostkiem to tylko niektóre atrakcje tej drogi. 


















































Znaleźliśmy się w Telemarku - regionie Norwegii rozsławionym przez skoczków narciarskich (tak nazywa się prawidłowy sposób lądowania po skoku). Za Notodden dolina trochę się rozszerza i góry oddalają się od drogi. Po lewej stonie minęliśmy jezioro Heddalsvatnet, na którym w zachwyt wprowadziły Jacka pływające żaglówki. Po prawej dojrzeliśmy drewniany kościół w Heddal. Kościół został wybudowany w 1242 roku. Zwany jest drewnianą katedrą. Heddal stavkirke jest najstraszą w Norwegii budowlą klepkową (słupową). Dwa lata temu oglądaliśmy go ze wszystkich stron z zewnątrz, ale nie mogliśmy obejrzeć wnętrza, bo sezon turystyczny rozpoczyna się tam trochę póżniej.








Kawałek za Heddal w Orvella skręciliśmy na północ. Za drogowskaz służyły nam ośnieżone szczyty. Kierowaliśmy się ku jezioru Tinnsja.  Trzecie, co do głęboości (190 m) jezioro w Europie, długie  ponad  30 km, leży na wysokości 190 m n.p.m.. Droga wzdłóż jeziora obfituje w niesamowite widoki i warto zatrzymać się, co jakiś czas aby podziwiać okolicę. Pierwszy postuj zapewniła nam Jadzia, bo dopadła ją choroba lokomocyjna. Wysiadłam z samochodu i wydałam okrzyk zachwytu, podobnie było z Jackiem i Zosią. Było czym się zachwycać - po stromym zboczy przylegającym do drogi spływał niewielki wopdospad, urywający się kilka metrów nad drogą - nie było widać jak spadająca woda została skierowana pod drogą do jeziora. Wspięliśmy się z Jackiem kawałek pod górkę stromą, zarośniętą drogą ale nie wypatrzyliśmy jak wodospad się kończy.
Gdy odwróciliśmy się by zejśc z góry naszym oczom ukazał się następny zapierający dech w piersiach widok - po drugiej stronie jeziora otwierała się głęboka dolina pomiędzy dwoma zalesionymi górami, a z niej do jeziora spływala spieniona, górska rzeka.




Rozprostowaliśmy nogi, Jadzia poczuła się lepiej i mogliśmy wyruszyć w dalszą podróż drogą przyklejoną do stromego zbocza nad brzegiem jeziora. Czasami tylko wjeżdżaliśmy między urwiste skały. Przed nami lśnił w słońcu ośniezony wierzchołek Gaustatoppen.




  


Jezioro Tinnsja znane jest w historii Norwegii. To w nim partyzanci norwescy, zawani bohaterami Telemarku, w 1944 zatopili prom z ładunkiem ciężkiej wody produkowanej przez Niemców w pobliskim Rjukan. Długie, wąskie jezioro połozone w głębokiej górskiej dolinie otoczone jest stromymi górami, które jak w lustrze odbijają się w jego tafli. Głęboki błękit wody, różne odcienie zieleni na górskich stokach, biel wierzchołków i jasno niebieskie niebo stanowią  piękną kompozycję kolorystyczną. 
Wzdłóż jeziora jedzie się dość długo. Z prawej strony jezioro, z lewej strome zbocze z licznymi wodospadami są nie lada atrakcją, dla nie przyzwyczajonego do takich widoków oka przeciętnego Poaka. Nasze góry też są piękne, ale inne. W Górach Skandynawskich zachwycają strome zbocza i dość płaskie wierzchołki czyli fieldy. Wystające na zboczach urwiste skały - to niezapomniane wrażenia. To trzba obejrzeć - same słowa nie wystarczą.










Przy północnum krańcu jezioro rozszesza się i dzieli na dwie odnoggi, my pojechaliśmy wzdłuż krótszej w kierunku zachodnim, do Rjukan, dlektując się widoczną  na wprost Gaustatoppen (1883 m n.p.m.) i ogromnym wodospadem spływającym po jej zboczu (104 m wysokości)







Rjukan to bardzo ciekawe miasteczko. Powstało około 100 lat temu w głębokiej, wąskiej górskiej dolinie w związku z wybudowaną tam elektrownią. Od południa osłania ją masyw Gaustatoppen, od północy masyw Overland. Ponieważ przez pół roku do miasteczka nie dociera światło słoneczne - zasłania je Gaustatoppen, na zboczu przeciwległej góry zainstalowano lustra odbijające światło. W zimie w centrum miasteczka miejscowa ludność może cieszyć się odbitym światłem słonecznym, latem w zdumienie wprawiają podwójne cienie. Stojąc twarzą do słońca można obserwować przed sobą swój własny cień. Pomysł zamontowania luster miał około stu lat, ale został zrealizowany dopiero w październiku 2013 roku. W słoneczne dni dają one wrażenie drugiego słońca.











W centrum miasta znajduje się kamienny kościół. Samo miasteczko to niewielkie domki zbudowane wzdłóż drogi, nad brzegiem górskiej rzeki. Po stromych zboczach nad miastem spływają liczne wodospady - wąskie i długie. Od zachodu najlepiej widać jak wąka jest to dolina. Wprawdzie nie widać z tych ujęć miasta, ale ono jest pomiędzy widocznymi na zdjęciu zboczami, a nad wszystkim góruje ogromna z tej perspektywy Gaustatoppen.





Na Gaustatoppen można wejść, ale o tej porze roku byłoby to trudne. Poza tym byliśmy z dziećmi i nie w głowie było nam zdobywanie szczytów. Krętą drogą wjechaliśmy na górę, w okolice centrum narciarskiego. Pstryknęliśmy fotkę górze i wodospadom, ruszyliśmy w stronę domu. Wycieczka obfitująca w mnóstwo wrażeń trwała cały dzień, z czego większość w samochodzie, ale było watrto. Polecam wszystkim takie atrakcje.