czwartek, 28 marca 2013

Litwa

Na Litwie byłam w czerwcu 2000 roku. Była to wycieczka z funduszu socjalnego szkoły w Trzepowie. Po całonocnej podróży przed południem dotarliśmy do Wilna. Na miejscu okazało się, że hotel, w którym załatwialiśmy noclegi nie dysponuje wolnymi miejscami na pierwszą noc, dlatego załatwili nam noclegi w akademiku Uniwersytetu Wileńskiego. Pokoje nie były zbyt imponujące,  ale  warunki też nie były najgorsze. Wszyscy zdecydowali się na odpoczynek, a ja i Gien poszliśmy na pierwszy spacer po Wilnie. Bez problemów wypytaliśmy o drogę do centrum, bo w Wilnie wielu ludzi mówi po polsku. Nasz spacer skończył się w przytulnej kawiarence nad Wilią i kufelku litewskiego piwa. 



Wracając, chcieliśmy skrócić sobie drogę i oczywiście znacznie ją wydłużyliśmy, zgodnie ze starym przysłowiem. Po niewielkim błądzeniu zmęczeni dotarliśmy do akademika. Na miejscu okazało się, że cała grupa wyruszyła na objazd miasta z przewodnikiem. Całe popołudnie spędzili w autokarze oglądając miasto przez okna. My przynajmniej pochodziliśmy trochę i zobaczyliśmy to, czego z reguły turystom się nie pokazuje, a więc zaniedbany park w głębokim wąwozie i grupki litewskich meneli odpoczywających na trawie.
Następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie od przeprowadzki z akademika do hotelu na przedmieściach Wilna.  Miasto robi bardzo duże wrażenie - jest stare i piękne. Widziane z góry Giedymina jest czerwone, od dachówek kryjących dachy. 


Na każdym niemal kroku spotyka się jak nie kościół to cerkiew. Zwiedzaliśmy wybrane z nich. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się, że prawosławny sposób żegnania się to zbieranie złej energii z ciała i wyrzucanie jej za siebie przez lewe ramię. 



Zarówno kościoły, jak i cerkwie w większości były już odbudowane i zachwycały bogatym wystrojem. Natomiast Ostra Brama zaskoczyła mnie swoją skromnością. Mogłam przekonać się naocznie, że "panna święta w Ostrej świeci Bramie" . Oglądaliśmy ją oświetloną słońcem, które odbijało się w złotej koszulce obrazu dając efekt jego świecenia. Samo przejście przed obrazem nie robiło już takiego wrażenia choć oraz jest piękny i niejako jest też naszą świętością narodową. 




Rozczarowała mnie cela Konrada. Zawsze lubiła trzecią część Dziadów, a Wielka improwizacja zawsze była moim ulubionym kawałkiem z Mickiewicza, więc chciałam zobaczyć jak wyglądały cele w Klasztorze Bernardynów, a tym czasem w ogóle nie mogliśmy wejść do budynku, pozostało nam tylko obejrzenie płyty upamiętniającej tamtą historię.


Wspaniałe było, to że wszędzie można było dogadać się po polsku - tylko w jednej kawiarni, kelnerka stwierdziła, że nas nie rozumie. Spotkaliśmy też wielu Polaków mieszkających w Wilnie i trochę dowiedzieliśmy się o warunkach w jakich żyją i utrudnieniach jakie stwarza im litewski rząd. 
Oddzielny rozdział wycieczki to cmentarz na Rossie. Pięknie położona na wzgórzu nekropolia słynie z bogatych nagrobków i grobów wielu znanych polaków. Znaleźliśmy tam nawet  jednego Zdrojewskiego - ale Zdrojewskich nie tylko w Polsce jest, jak kusych psów. 


Przy cmentarzu wspomogliśmy organizacje polonijne, kupując broszury o mieście i cmentarzu napisane po polsku.
Jeden z wieczorów w Wilnie spędziliśmy na wspólnej zabawie - właściciel hotelu zaprosił specjalnie dla nas zespół, który grał stare piosenki. Z zespołem złożonym z polaków występował jeden Litwin dysponujący wspaniałym operowym basem. W rozmowie z nim dowiedziałam się, że dorabia sobie do gaży operowej chałturząc na takich imprezach, jak nasza. Widocznie ta gaża nie była zbyt wysoka.
Ostatni dzień na Litwie poświęciliśmy na zwiedzanie zamku w Trokach. Troki były kiedyś stolicą Litwy, a zamek był siedzibą księcia Witolda. Jest on wspaniale usytuowany na wyspie. Jego bryła jest zdecydowanie średniowieczna. Jest na tyle duży, że można się zmęczyć zwiedzając go.



W Trokach nie spotyka się już tak wielu Polaków. Zdecydowanie dominującym językiem jest litewski i trzeba się trochę napracować rękami, żeby się dogadać. 
W drodze powrotnej musieliśmy skorzystać z objazdu dzięki czemu mogliśmy zobaczyć dolinę Niemna w okolicach Druskiennik.


Zobaczyliśmy też kawałek prawdziwej Litwy. Z autostrady niewiele widać, natomiast boczne  drogi prowadzą przez wsie - wtedy były one głównie drewniane i dość biedne stwarzały wrażenie. Na jednym z odcinków dróg asfalt był wylany tylko na połowie jej szerokości, tak że autokar ledwie się na nim mieścił. O ile autostrada była w tamtych czasach lepsza niż polskie drogi, o tyle drogi lokalne pozostawały daleko w tyle za naszymi.
Z Litwy przywiozłam sobie sznurek zanieczyszczonych piaskiem bursztynów (są przez to matowe i nieprzeźroczyste) oraz nalewkę na 27 ziołach znaną pod nazwą 999 lub wańkowiczówka.



Można jej dużo wypić i nie ma się na drugi dzień kaca, a w smaku jest wyborna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz