poniedziałek, 23 listopada 2015

Bergen - listopad

Postanowiłam zabrać Hirka do Norwegii, bo nie mógł się doczekać spotkania z Jadzią. Bergen przywitało nas iście "bergeńską pogodą" - pochmurno i deszczowo było przez prawie cały pobyt u Jacków. Wylatywaliśmy z Gdańska też w chmurach i nie mogliśmy podziwiać świata pod nami. Dopiero pod koniec lotu, nad środkową Norwegią trochę się przejaśniło i naszym oczom ukazały się Góry Skandynawskie. Na niektórych nawet lśniły w słońcu lodowce. Z wysokości kilku tysięcy metrów widok był imponujący i wspaniały. Niestety nie przygotowałam sobie wcześniej aparatu i nie zdążyłam zrobić zdjęć.
Dwa tygodnie w Bergen spędziłam dość leniwie, bo nie chciałam wychodzić z Hirkiem przy wybitnie niesprzyjającej pogodzie, a i Zosi nie chciałam obciążać opieką nad nim. Zaliczyliśmy wjazd kolejką na Floyen, oglądanie statków cumujących w porcie i armat w Bergenhus, spacer nad Svartediket, wyjazd na Sotrę i park w Gamlehaugen. 
Nawet przy nieciekawej pogodzie Bergen wygląda ładnie. Bergen - drugie co do wielkości miasto Norwegii zostało założone w drugiej połowie XI wieku przez króla Olafa III. W średniowieczu było siedzibą hanzeatyckiej faktorii, która mieściła się w Bryggen. Położenie miasta warunkuje jego klimat. Miasto wybudowane na wybrzeżu omywanym ciepłym Prądem Zatokowym prawie przez cały rok ma temperatury powyżej zera. Ponadto znajdujące się w pobliżu góry powodują, że chmury deszczowe zatrzymują się nad miastem i dzięki temu jest ono najbardziej deszczowym miastem Europy. Dane z pomiarów klimatologicznych wykazują, że pada tam przez 235 dni w roku. Mieszkańcy Bergen już się do tego przyzwyczaili i specjalnie im to nie przeszkadza. Wiedzą jak należy się ubrać na taką pogodę. Na ulicach miasta znacznie łatwiej jest spotkać kobietę w kaloszach niż w szpilkach, a eleganckie płaszczyki zastępują nieprzemakalne, workowate kurtki. Nie mniej można też spotkać, nawet w listopadzie ludzi biegających lub jeżdżących na rowerach w strumieniach deszczu z gołymi nogami - brrrr. 
Góry otaczające miasto nie są wysokie. Jest to 500 - 600 metrów nad poziomem morza, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że miasto położone jest prawie na poziomie morza, to już trochę zmienia to skalę. Strome, niemalże urwiste zbocza gór dominują nad miastem. Liczne strugi niewielkich, jak na norweskie warunki,  wodospadów przecinają ich zbocza. Dla nas każdy najmniejszy nawet wodospadzik był nie lada atrakcją. Hirek z zachwytem wpatrywał się w spadającą z szumem wodę i ginącą w szczelinach skalnych. Nagie skały widoczne są wszędzie, niżej pomiędzy drzewami, a na wierzchołkach gór pomiędzy trawami i licznymi porostami. Na tych szerokościach geograficznych roślinność na wysokości 500 metrów nad poziomem morza odpowiada mniej więcej roślinności w Tatrach na wysokości 1500-1800 metrów. Jest więc uboga i mało różnorodna. 
Oczywiście z Hirkiem nie chodziłam po górach, ale wjechaliśmy na Floyen by mógł przywitać się z rezydującym tam trollem i wyszaleć się na ogromnym placu zabaw, przygotowanym z myślą o dzieciach w różnym wieku. Najbardziej podobał mu się wjazd na górę naziemną kolejką linową. 


Kolejka na Floyen. W dole fiord i część portowa miasta.

Bergen i otaczające je góry w chmurach i lekkiej mgiełce. To norma w tym mieście.

Strome zbocze Urliken w jesiennych barwach. Piękne, drewniane domy wspinają się wysoko w górę.

Obfitość opadów powoduje powstawanie licznych wodospadów. Niektóre są niewielkie i giną pośród traw.

Powyżej linii drzew dominują nagie skały.

Także pomiędzy drzewami liczne są wychodnie skalne.

Niektóre wodospady choć wąskie przecinają zbocze górskie prawie na całej wysokości.

Mimo połowy listopada mchy i paprocie jeszcze się zielenią. 


Wczesnym popołudniem już zaczyna się zmierzch. Wszystko nabiera wtedy specyficznego kolorytu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz