wtorek, 12 marca 2019

Swarożyc - powtórzony i uzupełniony

Dowiedziałam się ostatnio, że koledzy z Politechniki Gdańskiej zgłaszali pretensje, że nie wspomniałam o nich w tym tekście, dlatego publikuję go raz jeszcze i uzupełniam. Bez studentów Politechniki nasz rejs nie doszedłby do skutku, bo także oni włożyli wiele pracy w przygotowanie jachtu do sezonu i uzyskania papierów umożliwiających wypłynięcie na Bałtyk. Po powrocie z rejsu im właśnie przekazaliśmy jacht i oni popłynęli w swój wymarzony rejs. Wybaczcie chłopaki sklerozę, a jeśli pamiętacie imiona uczestników waszego rejsu i jakieś z niego ciekawostki napiszcie proszę w komentarzu. Na końcu zamieszczam zdjęcia z naszego rejsu. Mam nadzieję, że nikt z jego uczestników nie obrazi się za opublikowanie swoje młodej twarzy.

SY "Swarożyc" to jednostka historyczna, znana z rejsu na Spitsbergen pod kap. Listkiewiczem. 


Jednak mnie zawsze będzie kojarzyć się z rejsem do Leningradu (obecnie Sankt Petersburg). Zanim wypłynęliśmy całą zimę i wiosnę remontowaliśmy jacht stojący w hangarze w przystani Twierdza Wisłoujście. 


Był to rok 1975 i 1976. W pobliżu przystani znajdował się port przeładunkowy Siarkopolu, tak więc przy odpowiednim kierunku wiatru zawiewało siarką do przystani i po całym dniu pracy na jachcie wracaliśmy do akademika z oczami czerwonymi jak u królików. Praca polegała na wyczyszczeniu i ponownym pomalowaniu jachtu oraz na pełnym przygotowaniu go do żeglugi w zamian za bezpłatne wyczarterowanie go na rejs. 
Większość załogi stanowili studenci oceanografii - ja, Basia, Ulka, Marek, Roman i Leszek, ponadto był z nami Marek z geografii, Lech asystent na fizyce, Klimek z prawa oraz Kapitan. Wypłynęliśmy w czerwcu 1976 roku. Był to wyjątkowo wietrzny czerwiec. Przez cały rejs mieliśmy bardzo dużą falę. Oczywiście jeszcze na Zatoce Gdańskiej oddaliśmy hołd Neptunowi. Najbardziej chorowała Basia, ale po przespaniu się w koi choroba morska odeszła w siną dal. Już na drugi dzień namierzyli nas Rosjanie i chyba przez całą drogę mili nas na oku. 
Płynęliśmy często wzdłuż brzegu, ale były i takie dni, gdy dookoła widoczny był tylko horyzont nieskażony żadnym kawałkiem lądu. 

Podobny obraz
Morze Bałtyckie i Zatoka Fińska (wikiwand.com)

U wejścia do Zatoki Ryskiej minęliśmy dwie wyłaniające się z gęstej mgły wyspy - były to Huma i Sarema - i wpłynęliśmy na Zatokę Fińską. W połowie tejże leży wyspa Gogland - wysoka, o stromych klifowych brzegach robi ogromne wrażenie wyłaniając się z morza. My oglądaliśmy ją we mgle wczesnego poranka. 


Następnie minęliśmy Kronsztad, na którym Rosjanie mieli wtedy największą na Bałtyku bazę marynarki wojennej.

Po pięciu dniach żeglugi wpłynęliśmy do portu w Leningradzie. Po spełnieniu formalności związanych z przypłynięciem do Związku Radzieckiego mogliśmy przybić do kei w przystani jachtowej. I tu  przywitało nas ogromne rozczarowanie - brak ciepłej wody w łazienkach, a że lato było dość chłodne zimna kąpiel nie należała do przyjemnych. Za to miasto białych nocy stało przed nami otworem. Oczywiście zaraz pierwszego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie. Klimek z poprzedniego rejsu miał numer pewnej Rosjanki  która zgodziła się oprowadzić nas po mieście. Pokazała nam Ermitaż i mszę w cerkwi oraz dzielnicę, z której wywieziono wszystkich prawie mieszkańców, bo odważyli się zakwestionować coś w ustroju socjalistycznym. Smutny to był widok - ogromne wieżowce zupełnie puste i brak ludzi na ulicach. Białe noce pozwoliły nam oglądać miasto także w nocy - tak oglądaliśmy cmentarz Piskariowskij poświęcony ofiarom blokady miasta w czasie II wojny.  Pięknie położony był dom Puszkina nad jednym z kanałów. Zresztą słusznie nazwano to miasto Wenecją północy - tak wiele w nim kanałów. Wrażenie robi duża ilość mostów zwodzonych, które otwiera się tylko w określonych godzinach w nocy. Piękny jest też Miedziany Jeździec. Oczywiście czas jaki spędziliśmy w Leningradzie był zbyt krótki żeby poznać to miasto - zaledwie kilka dni - ale ogólne wrażenie nie było zbyt pozytywne. Piękne pozłacane fasady i brudne, cuchnące podwórka. Kiedyś w busiku rozmawialiśmy ze starszym mężczyzną z Kazachstanu. Dowiedzieliśmy się od niego, że aby on mógł zobaczyć Leningrad jego syn musiał zrezygnować z wyjazdu do Moskwy. Nie mogli jednocześnie opuścić Kazachstanu - nie dostali paszportów w tym samym czasie. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że przemieszczanie się z republiki do republiki było możliwe tylko z paszportem, który był wydawany na czas określony.





Gdy wypływaliśmy z Leningradu zaczynał się sztorm. Ledwie wypłynęliśmy za główki portu, znajdujące się na końcu dość daleko wychodzącego w Zatokę, obudowanego falochronem kanału żeglugowego, z płynącego naprzeciwko holownika dostaliśmy ostrzeżenie o sztormie 9 w skali Beauforta i radę by zawracać. Zawróciliśmy więc i zatrzymaliśmy się za półkolistą ostrogą falochronu przy samym jego końcu. Powrót do miasta wiązałby się z ponownymi formalnościami związanymi z odprawą. Staliśmy tam trzy dni  i wtedy Rosjanie stracili nas z oczu. Oczywiście nie na długo, bo gdy znów wypłynęliśmy na Zatokę Fińską, po ustaniu sztormu, podpłyną do nas statek straży granicznej z pytaniem gdzieśmy się podziewali. Nasz Kapitan nieznający w ogóle rosyjskiego odpowiedział "My stali tri dnia kiele falochrona". Może Rosjanie to zrozumieli, ale my mieliśmy niezły ubaw.
Drugi postój mieliśmy w Tallinnie. Stolica Estonii jest bardzo pięknym miastem. Starówka Tallinnu  robi jeszcze większe wrażenie niż starówka Gdańska. Ma trochę średniowieczny charakter. Zdecydowanie bardziej podobało mi się to miasto niż Leningrad. 



Z Tallinnu wyruszyliśmy na zachód by od zachodniej strony opłynąć Gotlandię. Nie mieliśmy wizy szwedzkiej, a więc nie mogliśmy wpłynąć do Visby. Obejrzeliśmy więc sobie ten port tylko z morza. Ładnie wyglądał, choć tylko przez lornetkę można było zobaczyć coś więcej.



Opłynęliśmy Gotladię i skierowaliśmy się na południe. Jeszcze przy Gotlandii mieliśmy całkiem jasną noc a następna była już zupełnie ciemna, zwłaszcza, że było deszczowo i pochmurno. Ale widok Rozewia wzbudził w nas wspaniałe uczucie powrotu. Na wysokości Rozewia spotkaliśmy polskich rybaków, którzy rzucili nam na pokład kilka świeżo złowionych ryb - w życiu nie jadłam tak dobrych ryb. Nie tylko świeżość podkreślała ich smak - także miesiąc puszkowego jedzenia zrobił swoje. 


Po miesiącu rejsu wpłynęliśmy wczesnym rankiem do Gdyni, która z morz prezentuje się wspaniale. Był to rok 1976 i dopiero w porcie dowiedzieliśmy się o wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Beztrosko zostawiliśmy wszystkie zapasy tym, którzy przejmowali po nas jacht. Potem dowiedzieliśmy się o problemach z zaopatrzeniem i kartkach na cukier. Rejs był wspaniały, "Swarożyc" dzielny a my pełni wrażeń rozjechaliśmy się do domów. Szkoda, że to się nie wróci.




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz