poniedziałek, 2 września 2013

Gdańsk

Gdańsk ma dla mnie wiele obliczy zmieniających się wraz z moim wiekiem. Pierwsze to miasto widziane okiem dziecka gdzieś w 1966 lub 1967 roku w czasie wycieczki szkolnej. Niewiele z tej wycieczki pamiętam, ale na pewno był tam moment wsiadania do tramwaju na Długim Targu.

Z tamtej wycieczki pamiętam jeszcze jakiś dziwny pensjonat w Jelitkowie, przy samej plaży, w którym nocowaliśmy i spacer z tego pensjonatu do Sopotu. Ponadto niewiele pamiętam z tamtego Gdańska.
Następne oblicze miasta jawi mi się w lipcu 1674 roku, gdy przyjechałam na egzaminy wstępne. Zaczęło się nieciekawie, bo długim spacerem wzdłuż torów kolejki ze stacji we Wrzeszczu na ulicę Leczkowa 1 do bursy, w której miałam zapewniony tani nocleg. Niosłam ciężką walizę, a droga była dość długa, bo prawie do przystanku Politechnika. Pod adresem Leczkowa 1 stała nędznie wyglądająca chałupka i dopiero za nią widoczny był większy budynek bursy stojący frontem do ówczesnej ulicy Marksa.  Niewiele miałam czasu na zwiedzanie miasta ale obowiązkowo pojechałam do centrum i zaszłam aż na Długą. Tramwaje już tu nie jeździły, a ulica została przemieniona w deptak. Największym zaskoczeniem był dla mnie budynek rektoratu Uniwersytetu Gdańskiego na Bażyńskiego w Oliwie. Spodziewałam się czegoś podobnego do Uniwersytetu we Wrocławiu, a tym czasem był to budynek zupełnie współczesny bardziej przypominający wyglądem zwykłą szkołę podstawową. 


Tam właśnie zdawałam egzaminy wstępne. Małe salki w baraku za budynkiem głównym i Grupka zestresowanych ludzi przystępujących do egzaminów decydujących o ich dalszym losie. Co drugi miał szanse podjąć studia na tej młodej uczelni. Ja byłam w tej szczęśliwej grupie.
Gdańsk z okresu studiów to głównie przejazdy tramwajami z jednych zajęć na drugi. Zamieszkałam w akademiku na ul Polanki i przez pięć lat tu było moje miejsce w Gdańsku. 


W 1974 roku stały tam trzy Domy Studenta w otoczeniu ogródków działkowych i niewielkim domkiem obok. Po drodze od przystanku tramwajowego stał budynek stołówki. W jednym z akademików był klub studencki "Wysepka", w którym odbywały się dyskoteki - nowość w tamtych czasach. Oczywiście studenci mieli w nim zniżkę na bilety wstępu, a na niektóre imprezy wchodzili bezpłatnie. Przystanek tramwajowy był bardzo ważny, gdyż my studenci oceanografii mieliśmy zajęcia w różnych miejscach trójmiasta. Zaczęliśmy od wykładu inauguracyjnego na wydziale humanistycznym (czyli rzut beretem od akademika) wygłoszonego przez Leontiewa po rosyjsku na temat geologii morza. Oczywiście ze względu na język niewiele z niego zrozumieliśmy ale poczuliśmy się strasznie uczenie. Potem już się zaczęło jeżdżenie po całym trójmieście. Dziś napiszę tylko o Gdańsku, do takie jest założenie tego posta.
Najbardziej dostojnie, choć śmierdząc jak wszystkie wydziały chemiczne wyglądał budynek przy Sobieskiego gdzie mieliśmy zajęcia z fizyki i chemii nieorganicznej. 


W sali gimnastycznej obok tego gmachu mieliśmy zajęcia wf-u na I semestrze. Do tego budynku było dosyć daleko, bo oprócz jazdy tramwajem trzeba było przesiąść się na autobus linii 115 lub drałować na piechotę chyba ze trzy przystanki. 
We Wrzeszczu mieścił się też wtedy budynek przy ulicy Marchlewskiego (dziś Dmowskiego), w którym mieliśmy zajęcia z kartografii, bo po wybudowaniu gmachu dla wydziału matematycznego jego byłe włości przejęła geografia.


Ostatnio widziałam, że budynek ten jest niezagospodarowany i niszczeje. Szkoda bo stoi w samym centrum Wrzeszcza. 
Niektóre zajęcia mieliśmy też na Kładkach. W pięknym starym budynku, do którego doklejono klockowaty gmach biblioteki - pasował jak kwiatek do kożucha.



Oczywiście były też zajęcia w budynku rektoratu oraz na wydziale matematycznym czyli blisko akademika. Tam można było chodzić piechotą.


Na zajęcia w innych częściach trójmiasta najczęściej jeździliśmy kolejką z przystanku w Oliwie, gdzie dojeżdżaliśmy tramwajem. W tym czasie budowano przystanek na Żabiance, więc mogliśmy obserwować jego budowę.
Oczywiście studia to nie tylko zajęcia. Na spacery najczęściej chodziliśmy w Lasy Oliwskie rozciągające się na wzgórzach morenowych tuż za ulicą Polanki aż do Doliny Radości i terenów ZOO. 


Piękne, głównie bukowe lasy pokonywaliśmy najczęściej zbaczając ze ścieżek i udeptanych szlaków, by napawać się ich urodą i pełną piersią wdychać zdrowe leśne powietrze. Nikt wtedy nie straszył kleszczami, boreliozą i innymi "strachami na Lachy", więc swobodnie, niczym nieskrępowani przebiegaliśmy pod koronami drzew. Dochodziliśmy do Doliny Radości i obok ogródków działkowych i starej kuźni wodnej docieraliśmy do Oliwy, by tramwajem wrócić do akademika.



Odwiedzaliśmy też Park Oliwski, gdyż stanowił on piękne miejsce spacerów oraz Katedrę Oliwską by posłuchać organów. Często były to piękne koncerty grane przez znanych muzyków.




Na starówkę jeździliśmy także, ale najbardziej zachwycała nas ulica Mariacka w swej zamkniętej formie, z licznymi przedprożami i ozdobnymi rzygaczami.


Na początku Mariackiej, tuż na kościołem Mariackim była kawiarnia Literacka, w której bardzo lubiłam przysiąść sobie na chwilę. W sali na dole przy jednym ze stolików stał fotel bujany, a kawa miała tam niepowtarzalny smak.
Wiele imprez studenckich odbywało się w klubie Żak zajętym obecnie przez Radę Miasta. Nie był to może ten sam Żak, co w czasach Cybulskiego czy Niemena, ale wciąż tętnił studenckim życiem kulturalnym i dawał duże możliwości rozrywki. Tam odbywały się lokalne edycje festiwalu piosenki studenckiej, tam z niestandardowymi występami pokazywali się znani polscy aktorzy i inni artyści. Tam po raz pierwszy słuchałam piosenek Cohena w tłumaczeniu i wykonaniu Macieja Zębatego, tam po raz pierwszy oglądałam "Kabaret", w którym się zakochałam, tam bywałam na różnych ciekawych imprezach niosących głębszy przekaż niż tylko organizowane tam w soboty dyskoteki.


Pisząc o Gdańsku nie mogę pominąć przystani żeglarskich. Najpierw przy moście Siennickim, gdzie pracowicie skrobaliśmy Beryla, by zasłużyć na wyjazd na Mazury.


Potem przystań AKM -u w Górkach Zachodnich. Tam jeździliśmy autobusem 111, by po długim spacerze przez las dotrzeć do przystani i trochę pożeglować po rozlewiskach Wisły Śmiałej - najczęściej do Sobieszewa i z powrotem.


Oczywiście było też Wisłoujśćie, gdzie remontowaliśmy "Swarożyca" i skąd wypłynęliśmy w rejs do Leningradu. Tam unosiły się chmury siarki z pobliskiego Siarkopolu i zawsze żegnaliśmy to miejsce ze łzami w oczach. 

Gdy skończyłam studia i przeniosłam się na wieś Gdańsk odsłonił przede mną nowe oblicze. Stał się miejscem niecodziennych zakupów, wyjazdów do lekarzy specjalistów i wielu konferencji metodycznych oraz wycieczek z dziećmi. Ze dwa razy byliśmy w ZOO, zwiedziliśmy kiedyś "Sołdka" - Basia była wtedy jeszcze na tyle mała, że miała problem z poruszaniem się po wnętrzu statku.
Kilka razy z wycieczkami szkolnymi byliśmy na Westerplatte. Kiedyś odwiedziliśmy półwysep podczas sztormowej pogody. Większość uczniów stwierdziła wtedy, że pierwszy raz widzą sztorm na morzu i znacznie bardziej interesowało ich wzburzone morze niż pomnik.
Gdy dzieci poszły do szkoły średniej zaczęły się wywiadówki w "Jedynce". Piękny, stary budynek szkoły zawsze przyprawiał mnie o ból nóg, gdyż Jacka wywiadówka była na parterze w jednym skrzydle, a Basi na drugi piętrze po drugiej stronie - a piętra były tam wyjątkowo wysokie.


Kiedyś Gdańsk nie bardzo mi się podobał, ale obecnie mam do niego duży sentyment. Najbardziej w ostatnich czasach podobał mi się Gdańsk w czasie Euro 2012, w dniu meczu Hiszpanii z Chorwacją. W cały mieście, a zwłaszcza na Starówce trwała fiesta. Kibice obu drużyn bawili się razem i osobno, na Długiej i nad Motławą trudno było się przecisnąć ale wszędzie panowała radość i wzajemna życzliwość. 


Teraz, gdy nie mam wizyty u lekarza nie jeżdżę do Gdańska, chyba że w odwiedziny do Zosi rodziców lub na mecz Lechii. Lubię jeździć na PGE Arenę.


1 komentarz: