czwartek, 5 września 2013

Sopot

Największy polski kurort nad morzem wcale nie kojarzy mi się z plażą, czy kąpielami w morzu. Nie lubiłam Sopotu w sezonie.

Męczył mnie tłum na Mąciaku i przepełnione plaże. Do Sopotu jeździliśmy na zajęcia w PAN-nie. Fizykę morza z prof. Derą i mgr Kuskiem mieliśmy w budynku PAN-u tuż przed Grand Hotelem, w sali z oknami na trzech ścianach i prawie panoramicznym widokiem na morze. Z tego budynku można było wyjść na molo pominąwszy bramki i bilety, ale nie często z tego korzystaliśmy.


 Kiedyś po zajęciach zaszliśmy na obiad do dość podrzędnej knajpy obok dworca kolejowego. Obiad był wręcz wspaniały natomiast otoczenie dość szemrane. Tam zaczepił nas lokalny pirat z przepaską na oku i wielką giwerą za pasem. Okazał się całkiem "dorzecznym" facetem - był to jeden z elementów sopockiego kolorytu.
Także w Sopocie, w willi, która przed wojną należała do komisarza Ligii Narodów, mieliśmy zajęcia z prawa morza. Willa może nie była zbyt imponująca (stała pomiędzy innymi podobnymi), ale w sali gdzie mieliśmy zajęcia stała piękna szafa gdańska zajmująca prawie całą ścianę. 


W Sopocie też kontaktowała się z Kluskiem, który był promotorem mojej pracy magisterskiej. Jeździłam do niego przez ponad rok i konsultowałam wyniki i napisane fragmenty pracy. Pracował on w budynku Instytutu Oceanologii PAN mieszczącym się przy uliczce równoległej do Powstańców Warszawy. Był to stary budynek dopiero zagospodarowywany do potrzeb Instytutu.
Tam miałam też praktykę po czwartym roku. Przez miesiąc wakacji sześć dni w tygodniu (wtedy nie było wolnych sobót) przemierzałam Mąciak i inne uliczki Sopotu, denerwują się na kłębiący się tłum wczasowiczów. Po nudnej pracy w Instytucie szłam na pizzę i piwo do wciąż jeszcze nowej pizzerii niedaleko wejścia na molo. Wtedy nie było przyjęte, żeby samotna młoda kobieta piła piwo w barze, ale niewiele mnie to obchodziło zwłaszcza, że często zaczepiający mnie faceci zaczynali rozmowę po angielsku - widocznie dla niech Polka nie mogła siedzieć samotnie przy piwie. Szalenie bawiła mnie ta sytuacja, gdyż ich angielski był mniej więcej taki, jak serbski Franka Dolasa, gdy twierdził, że języki słowiańskie są do siebie podobne (Jak rozpętałem II wojnę światową). 
Oczywiście Sopot to nie tylko zajęcia. Często chodziliśmy na spacery plażą z Jelitkowa do Sopotu - wychodziliśmy przy molo. Potem z reguły była jakaś kawa czy piwo i kolejką wracaliśmy do akademika. Żadna pora roku nie była przeszkodą dla naszych spacerów, a czasami nawet specjalnie wybieraliśmy pogodę sztormową, gdyż wtedy morze było najbardziej interesujące.

 

Czasami też dojeżdżaliśmy do Sopotu kolejką, szliśmy na mola i stamtąd spacerkiem plażą do Gdyni mijając po drodze Klif Orłowski. Miejscami przejście pod klifem było tak wąskie, że trzeba było uważać by nie zamoczyć nóg. 


Kiedyś wybrałam się na tę trasę 1 listopada i w najwęższym miejscu pod klifem zobaczyłam wiązanki kwiatów i płonące znicze - chyba były one przeznaczone dla tych, co zaginęli na morzu.
Nie chodziła na plażę do Sopotu, ale lubiłam chodzić do solarium. Wtedy nie było to jakieś urządzenie z kwarcówką. ale dach jednego z budynków przy plaży z wysokim ogrodzeniem na którzy panie mogły opalać się zupełnie nago. Kosztowało to niewiele, a zyskiwało się piękną opaleniznę bez śladów kostiumu. Podawano tam też bardzo dobrą kawę za niewygórowaną, jak na Sopot cenę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz