czwartek, 27 czerwca 2013

Wrocław

Gdy byłam małym dzieckiem, a więc na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku Wrocław był dla mnie miastem trochę magicznym. 


Od Bożeny i Konrada stale słyszałam jak to było wspaniale, gdy mieszkali we Wrocławiu. Ja jeździłam tam od czasu do czasu z mamą i rodzeństwem na zakupy, bo zaopatrzenia we Wrocławiu było trochę lepsze niż w Środzie i do ZOO. Była to cudowna wyprawa zaczynająca się najczęściej rano. Najpierw podróż autobusem, z którego przez okno obserwowałam mijane wsie i przedmieście Wrocławia. Jakież to było bogactwo krajobrazów i wspaniałych domów. W Leśnicy zza kutej bramy widoczny był piękny, tajemniczy pałac. Potem wzdłuż linii tramwajowej, mijając po drodze tramwaje, przez Stabłowice i Złotniki do Dworca Świebockiego. Tam najczęściej wysiadaliśmy i jeżeli w naszym planie były zakupy Podwalem wzdłuż fosy szliśmy do domu towarowego. W tym czasie było we Wrocławiu jeszcze sporo ruin.




Dom towarowy dla małego dziecka, jakim byłam wtedy był domem pełnym cudów. Mnóstwo stoisk z ogromną ilością towarów, przebrane manekiny, ruch, gwar, szum i na dole delikatesy, w których można było znaleźć wiele niedostępnych gdzie indziej smakołyków. 
Po wyjściu z domu towarowego obok opery szliśmy w kierunku Rynku, by tam odwiedzić Sezam oraz kilka innych sklepów w okolicy. Zawsze udało nam się kupić to po co pojechaliśmy.
Jeżeli celem wyjazdu była wizyta w ZOO, to z Dworca Świebockiego jechaliśmy tramwajem przez most Grunwaldzki. Do dziś jest to dla mnie jeden z najładniejszych mostów, jakie widziałam.


W ZOO spędzaliśmy cały dzień, bo było w nim, co oglądać. Jak przez mgłę pamiętam sytuację, gdy małpy uciekły ze specjalnie dla nich przygotowanego dołu i przejęcie ludzi tą sytuacją. Bardzo lubiłam jeździć do ZOO z mamą, bo przy okazji były jakieś lody i obiad w barze lub restauracji. Niedaleko ZOO stała Hala Ludowa (obecnie przywrócono jej nazwę Hala Stulecia) i Iglica.




W połowie lat sześćdziesiątych zaczęłam jeździć z mamą do opery. Było to bardzo niezwykłe przeżycie, gdyż wiązało się z wyjątkowo eleganckim strojem. Opera Wrocławska jest bardzo ładna zarówno zewnątrz, jak i w środku. Dziecku wydawała się ona zaczarowanym pałacem, z wystawiane spektakle sprawiały, że wychodziłam z niej zauroczona. 



Pod koniec podstawówki i w szkole średniej do Wrocławia jeździłam już samodzielnie i mogłam sama chodzić po jego uliczkach. Do dziś pamiętam wystawę skarbów mezopotamskich wystawianą w muzeum archeologicznym. Wtedy już interesowałam się trochę archeologią i czytałam sporo na temat różnych odkryć, więc możliwość oglądania niektórych z nich na żywo była niezwykłym wydarzeniem w życiu prowincjonalnej gąski, jaką wtedy byłam.
W tym czasie dość często jeździłam też do teatru. Basia Socha załatwiała mi bilety, gdy szła jej szkoła lub jechałam ze swoją klasą. Dzięki temu widziałam na scenie sporo sztuk Szekspira - najbardziej zapamiętałam "Burzę" i "Wieczór trzech króli". Pamiętam też, że nie zrobiło na mnie wrażenia "Wesele" Wyspiańskiego w ówczesnej interpretacji. 
Gdy wyjechałam na studia do Gdańska, Wrocław odwiedzała z reguły w wakacje spacerując po jego ulicach i niejako przy okazji robią zakupy. A po wyjściu za mąż do wrocławskiego ZOO zaczęłam wozić Basię i Jacka. Niedawno Basia mi wypomniała, że we wrocławskim ZOO bywała częściej niż w oliwskim. Niemniej sentyment do Wrocławia mi pozostał i chętnie pospacerowała bym jeszcze po jego ulicach, choć miejscami zmienił się nie do poznania.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz