środa, 20 lutego 2013

Zima


Znowu napadło białego paskudztwa, że świata nie widać. Czasami mam dość tego pomlewskiego mikroklimatu. Bliżej Gdańska znacznie mniej śniegu, zima odpuszcza, a tu jak na Syberii. Zaspy, zawieja  i zimno. Nawet z wnukiem na spacer nie da się wyjść.  No i oczywiście trzeba palić w piecu. A to wymaga wyjścia na podwórko, bo ten co projektował nasz dom wejście do piwnicy wymyślił na zewnątrz. Teraz chcąc napalić w piecu muszę ubrać solidnie. Już nie te lata i nie to zdrowie, by biegać po podwórku w koszulce z krótkim rękawem. Tak wyszło, że palenie w picu spadło na mnie. Gienek nie chce wychodzić z domu, bo ma zawroty głowy, Łukasz wyjeżdża rano do pracy i wraca wieczorem, a Basia nie przejawia chęci do palenia (woli gotować obiady). Nie cierpię pieca, ale co robić - w domu musi być ciepło, choćby ze względu na Hirka. Za mały jeszcze na zimny wychów.
Jutro muszę skoro świt jechać do Gdańska i zastanawiam się, czy autobusy będą kursować normalnie, czy też pojadą opóźnione. Znowu wizyta u lekarza. Cieszę się, że wyrwę się na trochę z domu, bo od kiedy nie pracuję męczy mnie zbyt długa bezczynność. Ileż można siedzieć przy komputerze czy dla odmiany wykonywać proste prace domowe czyli tak zwaną robotę głupiego. Dlatego każdy wypad do Gdańska (nawet do lekarza) czy do Kolbud na zakupy jest jakąś rozrywką. A jutro planuję wypad do kina, po wizycie u onkologa.
Z tym moim rakiem już chyba wszystko w porządku. Wyniki wskazują, że wycieli wszystko, ale kontrola musi być. Ciekawe, co powie mi ta nowa lekarka. Na Klinicznej zapomnieli mi powiedzieć, że po wyjściu ze szpitala ma się zgłosić do onkologa, więc powinnam tam być dwa miesiące temu. Dobrze, że wyprowadzili mnie z błędu w czasie ostatniej wizyty. Wiem, że muszę być zdrowa, bo wnuki są jeszcze małe i muszę się nim nacieszyć.
Zaczęłam od zimy i oczywiście zeszłam na inne tematy, a zima wciąż straszy za oknem. Kiedyś, jak byłam młoda to nawet lubiłam zimę. Pamiętam jak na studiach robiliśmy obozy naukowe na Zatoce Puckiej. Oczywiście nocowaliśmy w Pucku, ale całe dni spędzaliśmy na zamarzniętym Pucyfiku. Na nartach, z saniami nansenowskimi wędrowaliśmy po ludzie, wykonywaliśmy jakieś pomiary meteo i hydrograficzne - w końcu byliśmy studentami oceanografii - ale największą frajdą było samo chodzenie po Zatoce. Lód był na tyle gruby, że czuliśmy się bezpiecznie. Kiedyś nawet wyrąbaliśmy na próbę sporą bryłę - miała 30 cm grubości. Próbowaliśmy badać ją defektoskopem, ale nie bardzo widać było efekty. Po prostu nie była to gładka tafla tylko lód porowaty z dużą ilością pęcherzyków powietrza i defektoskop nie był w stanie zarejestrować takiej ilości "defektów". Najlepszy był pierwszy obóz - nocowaliśmy w internacie technikum mechanicznego - były ferie - więc dostaliśmy tylko jedną salę ogrzewaną. Chłopaki spali w nieogrzewanej, a my z Zońką miałyśmy dla siebie tą ciepłą. Oczywiście całe życie toczyło się u nas. Było wesoło. To na tym pierwszy obozie Leszek wpadł do Jamy Kuźnickiej i tylko dzięki temu, że Zońka asekurowała go na linie nie skończyło się tragicznie. Wysuszył się u jakiegoś rybaka w Kuźnicy i nawet kataru nie dostał. Wtedy przecieraliśmy szlaki i potem obozy był co roku, ale to już nie było to. Brakowało tej surowości i pionierskiego klimatu.
Zima w Pomlewie zawsze będzie kojarzyć mi się z zaspami, wiatrem i spóźniającymi się autobusami. Jakby nie było przez 25 lat dojeżdżałam do pracy. Ale już dawno nie było tyle śniegu, co w połowie lat osiemdziesiątych. Gdy Jacek miał ze trzy latka, to wraz z ojcem kopał tunele w śniegu, który sięgał wysokości górnej krawędzi płotu. Basia była za mała na takie zabawy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz